Jak kształtował się młody człowiek w domu, w którym sprawy wielopokoleniowej firmy wydawniczo- -księgarskiej przenikały się z życiem prywatnym, z życiem rodziny? W naszym domu istotnie żyło się książkami, literaturą, przyjaźnią z ludźmi, którzy książki tworzyli. Bywali u nas zaprzyjaźnieni pisarze, których mój ojciec – Jan Stanisław Gebethner – wydawał. Na przykład Michał Choromański, bardzo charakterystyczna postać. Chodził o kulach, co mnie, chłopcu wtedy, wydawało się straszne. Ale odnosił się do mnie niezwykle przyjaźnie. Zresztą wszyscy bywali na ogół ludźmi bezpośrednimi. Kaden-Bandrowski, który miał synów w moim wieku, zazwyczaj przy okazji wizyt nawiązywał rozmowę ze mną. Czy miał pan wówczas świadomość, że należy do szczególnego domu? Takie sygnały przychodziły raczej z zewnątrz. Rodzice nigdy tego nie podkreślali. To wśród kolegów szkolnych, kiedy byłem już w gimnazjum, widziano we mnie przedstawiciela „Gebethnera i Wolffa”. Tę szczególność odczuwałem bardziej jako możność poznawania fascynujących spraw i ludzi. Wspomniał pan o gimnazjum. Jak to była szkoła? Gimnazjum zboru ewangelicko-augsburskiego im. Mikołaja Reja. Doskonała placówka, która przyjmowała zresztą uczniów różnych wyznań. Była to szkoła prawdziwie demokratyczna, gdyż także pod względem majątkowym uczniowie byli bardzo zróżnicowani. Wszyscy mimo to byli jednakowo traktowani, nikomu nic nie wypominano. Gromadziła się tam bardzo ciekawa, zaangażowana młodzież. Potem okazało się, że podczas okupacji wszyscy byli jakoś umocowani w konspiracji. Wyobrażam sobie pańską sytuację w owym czasie jak wyjętą z „Budenbrooków”: oto wyrasta młoda generacja i musi się określić, czy będzie chciała kontynuować drogę poprzedników. Czy pan był pewien, że chce przejąć pałeczkę po ojcu? Tak. Bez wahania, tak. Byłem tego pewny właściwie od zawsze. Pańską edukację przerwała wojna. Nagle wszystko się urwało, zawaliły się plany… Skończyłem właśnie gimnazjum, wybierałem się do liceum, w perspektywie były studia. A tu – Wrzesień. Ojciec wstąpił do Straży Obywatelskiej, był zastępcą komendanta. Ja, młody chłopak, zostałem gońcem, rozwoziłem meldunki. Kiedy Niemcy weszli do Warszawy, niemal od razu ojca aresztowali. Wprawdzie niedługo został zwolniony, ale firma tymczasem dostała niemieckiego zarządcę powierniczego, treuhändera. Już wtedy pracowałem w księgarni. Ponieważ nie mogłem dalej się uczyć, bo licea i szkoły wyższe zostały dla Polaków zamknięte, zapisałem się do szkoły zawodowej Zgromadzenia Kupców, która miała program liceum, i rozpocząłem pracę. Pomogła tu, jakkolwiek to dziwnie brzmi, pewna praworządność Niemców. Otóż nie wolno było pracować we własnych firmach ich właścicielom, ale że ja nie byłem formalnie właścicielem, jakoś się mnie nie czepiali. Potem zezwolono ojcu na pewien udział w pracach księgarni, gdyż treuhänder nie bardzo umiał sobie poradzić w tak wielkiej firmie. Mówię o księgarni, bo działalność wydawnicza od razu oczywiście została zakazana. Jak pan, syn właściciela, był traktowany w pracy? Zaczynałem oczywiście od najbardziej podstawowych czynności, jak zamiatanie przed sklepem, noszenie paczek, klepanie półek. Nikt mnie od tego nie zwalniał. Nasza księgarnia, ulokowana na rogu ówczesnej ulicy Zgoda i Sienkiewicza, była duża nawet jak na dzisiejsze standardy – trzy piętra książek. Było więc co robić. Miałem bardzo wymagającego zwierzchnika. Pan Gajec, znakomity fachowiec, zakopiańczyk, potem mieszkaniec Krakowa, sprowadzony przez ojca do Warszawy, w niczym praktykantom nie pobłażał i ja nie byłem z tego wyłączony. Z czasem dopuszczono nas do włączania kwarantanny, do poważniejszych zadań, uczono korzystania z bibliografii i katalogów. Pan Gajec był również nauczycielem w zainicjowanej przez mojego ojca szkole księgarskiej – Tajnych Kursach Księgarskich. Ja i jeszcze jeden z praktykantów zostaliśmy pierwszymi uczniami tej szkoły, odbywałem w niej naukę w latach 1941-1943. Była to poważna szkoła, w której obowiązywało parę godzin wykładów – zresztą w naszym domu – a potem praktyka w księgarni. Kurs taki liczył później po dwudziestu kilku praktykantów, a kończył się formalnym egzaminem. Jak się pracowało pod niemieckim zarządcą? Jak powiedziałem, wydawnictwo musiało przerwać pracę, choć parę rzeczy potajemnie wydaliśmy. Wyczyszczony został asortyment księgarni. Najbardziej drobiazgowo Niemcy przyglądali się antykwariatowi, który urósł do rangi najważniejszego działu – nie było nowych książek, pozostawał tylko obrót starymi. A w antykwariacie najczęściej mogły pojawiać się książki zabronione. Toteż wybuchały niekiedy afery o przyjęcie tytułów najsurowiej zakazanych. Mimo to sprzedawaliśmy rozmaite takie druki, gazety, a nawet mapy. Na przykład przez całą …