Czwartek, 16 kwietnia 2020
ROZMOWA Z PAWŁEM SZWEDEM, ZAŁOŻYCIELEM I REDAKTOREM NACZELNYM WYDAWNICTWA WIELKA LITERA
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeruBiblioteka Analiz nr 520 (7/2020)

– To jest pierwszy wywiad, jaki prowadzimy po wybuchu pandemii i po radykalnych zmianach w naszym życiu…

– W chwili, w której rozmawiamy, jesteśmy w środku pandemii koronawirusa, która spowodowała zamknięcie rynku. Obroty sieci księgarskich spadły o 80-90 proc., a co za tym idzie podobnie obniżyły się przychody wydawnictw. Nawet kilkukrotny wzrost w niektórych księgarniach internetowych nie może wyrównać strat w stacjonarnych.

Ale też trzeba dodać, że w ogóle ostatnie lata są czasem niezwyczajnym. Czasem, z którego nikt nie wie, w jakiej postaci świat, a więc i nasza mała cząstka, wyjdzie. Do władzy w wielu państwach, w tym niestety w naszym kraju, doszły partie populistyczne i nacjonalistyczne. W wielu innych umocniły swoją pozycję. Coś, co jeszcze niedawno było nie do pomyślenia, stało się codziennością. Przestały obowiązywać pewne granice i umowy. Naruszane są standardy demokratyczne, niszczone niezależne instytucje, zacierany trójpodział władzy. Media publiczne stały się mediami partyjnymi, czy wręcz parodiami mediów partyjnych. Na co dzień obserwujemy niespotykaną wcześniej ofensywę przeciw zdrowemu rozsądkowi.
Mówię o tym wszystkim dlatego, że kultura, a to jest przecież nasz obszar, nasza specjalność, jest ścisłe związany z życiem publicznym. Kultura jest po prostu częścią tego, co nazywa się życiem publicznym. To, jakie książki możemy kupować w księgarniach, jakie książki czytają nasze dzieci i my sami, to jest oczywista część życia publicznego.

W przeciwieństwie do fabryki aut, kuchenek mikrofalowych czy laptopów, prowadzenie przedsięwzięcia, jakim jest normalne zdrowe wydawnictwo, wymaga wolności, czyli demokracji oraz wolnego rynku. Chyba że mówimy o organizowaniu państwa w sposób nawiązujący do PRL. I o ile wyobrażam sobie, że jako producent kuchenek mogę opinie o życiu publicznym chować do kieszeni, to w przypadku uczestniczenia w kulturze jest to po prostu niemożliwe.

Dla ludzi, którzy zajmują się wydawaniem książek, widzę w tej chwili dwa zagrożenia – to które już tu jest i dezorganizuje rynek, czyli epidemia koronawirusa oraz rodzący się autorytaryzm, który w dłuższej niż walka z wirusem perspektywie może fatalnie wpływać na ten biznes.

– Jakie działania w związku z epidemią podjąłeś w twoim wydawnictwie?
– Po pierwsze, rzecz jasna, przeszliśmy na pracę zdalną. Na szczęście w naszym zawodzie to nie jest żadna rewolucja. Chociaż po tych paru tygodniach stało się oczywiste, że żaden komunikator, nawet jeśli w niezłej rozdzielczości pokazuje nas sobie nawzajem na ekranie, nie zastąpi rozmowy na żywo. Dlatego niektóre dyskusje z naszymi autorami o istotnych poprawkach w ich książkach czy narady nad nowymi projektami przesuwamy na „po-kwarantannie”.

Ze względu na zamknięcie rynku byliśmy zmuszeni przesunąć kilka tytułów z końca marca i kwietnia na koniec maja i czerwiec. Na przykład dwa nowe tytuły z naszej serii „Podróże nieoczywiste” – „Wenecję” Manueli Gretkowskiej i „Gozo” Piotra Kalwasa. Obie te książki chcieliśmy wydać w kwietniu, z dużym wyprzedzeniem wobec wakacji, kiedy najwięcej osób planuje podróże. Teraz celujemy w czerwiec. Zobaczymy, czy te nowe terminy da się utrzymać, czy kwarantanna będzie na tyle ograniczona, że ludzie będą mogli zacząć chodzić do sklepów nie tylko spożywczych.

Kilka tytułów zostawiliśmy we wcześniej zaplanowanych datach, w końcu wydawnictwo nie może żyć tylko z backlisty. W tym trzy naprawdę świetne książki – wybór 60 najjadowitszych felietonów Jurka Pilcha, debiut prozatorski rapera Piotra Schmidta, znanego jako Ten Typ Mes, pod frapującym tytułem „Dwa psy przeżyły” i najnowsza powieść ubiegłorocznego finalisty Nike Marcina Kołodziejczyka pt. „Wartało”, którą autor nazywa „srilerem politycznym”.

To, że sprzedaż książek gwałtownie spadła, wymusiło też na nas korygowanie nakładów. Obrazowo mówiąc, tytuł, który przed epidemią sprzedałby się na poziomie powiedzmy 5 tys. egzemplarzy, teraz może dociągnie do 2 tys. A może nie.

Na naszej stronie internetowej zaproponowaliśmy czytelnikom duże obniżki cen – np. e-booki po 15 zł. Mam nadzieję, że rządzący zdają sobie sprawę, że ten stan, który dotyka przecież w większym czy mniejszym stopniu wszystkich branż i który dzień po dniu niszczy całą gospodarkę, musi się skończyć jak najszybciej. Bez względu na rozwój epidemii. Są już pierwsze sygnały z Austrii, Danii i Czech, że tamtejsze rynki będą powoli otwierane. Jasne, że pod typowymi dla okresu epidemii obostrzeniami, ale otwierać trzeba. Nawet gdyby epidemia wciąż narastała. Żadna gospodarka nie wytrzyma tak długiego zamrożenia. Epidemia jest oczywiście tragedią, ale nie można dopuścić, by po niej nastąpiła totalna dezorganizacja życia z powodu nieczynnej ekonomii. Jakkolwiek bezdusznie to zabrzmi, dłuższe niż do końca kwietnia utrzymywanie ogólnopolskiej kwarantanny w takiej postaci jak teraz miałoby dużo gorsze skutki dla całego społeczeństwa niż sama epidemia.

– Cofnijmy się w czasie i zacznijmy od tego, skąd się wzięła piękna nazwa twojego wydawnictwa?

– To pomysł mojego wspólnika, Tomka Dąbrowskiego. Mieliśmy bardzo długą listę potencjalnych nazw. Na przykład Teresa Torańska przekonywała mnie, że powinienem nazwać wydawnictwo swoim nazwiskiem. Mimo że takie nazwy mają długą tradycję, na przykład wydawnictwa Arcta, Prószyńskiego czy Simon&Schuster albo Faber, wydawało mi się, że Wydawnictwo Szwed to brzmi i zarozumiale, i nie najlepiej. Różne inne warianty dyskutowaliśmy bez końca, testowaliśmy na przyszłych pracownikach, autorach i znajomych. Żaden pomysł nie zyskiwał wyraźnej przewagi. Wtedy Tomek zaproponował Wielką Literę i tak zostało.

– Poznaliśmy się, gdy pracowałeś w wydawnictwie Świat Książki, które wówczas należało do koncernu Bertelsmanna. Miałeś tam silną pozycję, ale jednak zdecydowałeś się odejść i podjąć ryzyko na własną rękę. Dlaczego?

– To już dość odległa historia, bo mówimy o latach 2010-2012. Koncern Bertelsmann uznał wtedy, że formuła klubu książki, w ramach którego dostawało się do domu katalog i zamawiało książki pocztą już się wyczerpała i postanowił ograniczyć lub sprzedać swoje interesy w wielu krajach świata. W tym właśnie Świat Książki w Polsce. Trochę szkoda, bo po pierwsze bardzo mocno istnieliśmy już jako zwyczajne rynkowe wydawnictwo, a nie wyłącznie klub wysyłkowy, po drugie zaczynaliśmy rozkręcać księgarnię internetową, co patrząc z dzisiejszego punktu widzenia było bardzo dobrą decyzją.
Nasze podróże do centrali Bertelsmanna, a także próby przekonania Random House (który jest własnością Bertelsmanna) do przejęcia Świata Książki skończyły się niepowodzeniem. Zostaliśmy sprzedani firmie Weltbild, o której różne rzeczy można powiedzieć, ale na pewno nie to, że wiedziała jak prowadzić porządny dom wydawniczy. Ich pomysł był taki, żeby – owszem – nadal drukować książki, ale dołączać do nich odświeżacze powietrza i krasnale ogrodowe. Pamiętam telefon od Pilcha, który zdębiał na Piotrkowskiej w Łodzi. Dzwonił do mnie sprzed witryny naszej księgarni i pytał, dlaczego na wystawie nie ma jego książki, ale za to jest mop z wiadrem w promocyjnej cenie. Własne wydawnictwo chodziło mi po głowie już wcześniej, ale wtedy pomyślałem: kiedy, jak nie teraz? Część autorów, którzy mieli dość nowych porządków (czy właściwie nieporządków) w ówczesnym Świecie Książki i część pracowników poszła za mną. To rzecz jasna bardzo ułatwiło start Wielkiej Litery. Mogliśmy rozpocząć mocno, bo nowymi książkami Janusza L. Wiśniewskiego (powieść tego autora „Na fejsie z moim synem” była naszym pierwszym opublikowanym tytułem, jego dobra sprzedaż stabilizowała wydawnictwo), Jerzego Pilcha czy Eustachego Rylskiego.

– Wielka Litera działa samodzielnie, nie połączyła się z żadnym dominującym partnerem. Cenisz samodzielność?

– Szesnaście lat pracowałem w koncernie i jedno mogę powiedzieć z całkowitą pewnością – raportowanie do samego siebie, rozliczanie się przed sobą samym jest dużo zdrowsze psychicznie, znacznie mniej stresujące niż tłumaczenie się przed właścicielami. To wielki przywilej realizować własne pomysły, wydawać te książki, na które ma się ochotę, decydować o tym, jak mają wyglądać.
Przez pierwsze cztery lata istnienia Wielkiej Litery mieliśmy trzy propozycje rozmów o sprzedaży wydawnictwa. Podziękowaliśmy. Myśleliśmy i myślimy nadal o naszej firmie jak o przedsięwzięciu, które długo się buduje, rozwija i ulepsza, a nie które doprowadza się do pewnego rozmiaru, po czym intratnie sprzedaje.

– Wielka Litera zajęła 34. miejsce w naszym rankingu wydawnictw z przychodem 14,7 mln zł za 2018 rok. A jak podsumujesz rok 2019?

– 2018 był dla nas najlepszy z dotychczasowych ze względu na fenomen, jakim okazała się książka Kasi Nosowskiej. 360 tys. sprzedanych egzemplarzy „A ja żem jej powiedziała…” to jest wynik, który na polskim rynku zdarza się niezwykle rzadko. Także sprzedaż wprowadzonej do sprzedaży pół roku po Kaśce autobiografii Kuby Wojewódzkiego była znakomita, przekroczyła 170 tys. Jak wiedzą ci, którzy mają pojęcie o rynku książki, nie da się stworzyć wydawnictwa, które publikuje same bestsellery. Takie strzały, jak Kaśka czy Kuba, są bardzo przyjemnymi, ale jednak wyjątkami. 2018 był ekstraordynaryjny.
W 2019 roku wróciliśmy na bardziej dla nas zwyczajny poziom, choć – co jest zasługą całego zespołu Wielkiej Litery, w tym świetnego działu sprzedaży – znacząco wyższy niż mieliśmy przed 2018 rokiem.

– To ile osób pracuje dziś w wydawnictwie?

– Zespół liczy, beze mnie, osiem osób. Dyrektor wydawniczą jest Monika Mielke, z którą blisko współpracuję od 20 lat i która w Wielkiej Literze jest od początku. W dziale, który ona bezpośrednio nadzoruje, zatrudniamy dwie redaktorki prowadzące. Dział sprzedaży to dwie osoby, podobnie dział promocji. No i nasza jednoosobowa produkcja, czyli druk.

– Z jakimi firmami współpracujecie w zakresie dystrybucji?

– Ze wszystkimi największymi – Dressler, Platon, Ateneum, Liber, Garmond, Empik, Książnica Polska.

– W swojej ofercie macie również audiobooki, w sumie kilkadziesiąt tytułów. Czy ich sprzedaż spełnia twoje oczekiwania?

– Audiobooki produkujemy wyłącznie wtedy, kiedy potencjał tytułu umożliwia sprzedanie odpowiedniej ilości egzemplarzy. Nie specjalizujemy się w formie audio. Gdy chodzi o sprzedaż, to zależy od formatu – tradycyjny nośnik, czyli CD to powolny, ale ciągły spadek sprzedaży, wzrosty są w przypadku wersji e-audio. Od pewnego czasu wyraźnie widać też wzrost sprzedaży abonamentowej (streaming), szczególnie intensywny w czasie pandemii.

– A w przypadku e-booków – obserwujecie wzrosty?

– Tak. Zwiększająca się liczba sprzedawanych e-boków to stała, choć powoli narastająca, tendencja. Gwałtowne skoki miały miejsce w ostatnich tygodniach (niektóre portale specjalizujące się w udostępnianiu plików zanotowały wielosetprocentowe wzrosty).

E-booki to nie chwilowa moda tylko trwała część rynku. Ale modne od wielu lat dywagacje, jakoby miały wyprzeć i zastąpić druk są, w moim przekonaniu, chybione.

Zawsze przy okazji tego tematu przypomina mi się wizyta kilkanaście lat temu w głównej siedzibie Random House w Nowym Jorku. Spotkaliśmy się między innymi z facetem, który podówczas był bertelsmannskim guru w kwestii e-booków. Był na tym punkcie kompletnie zbzikowany i bardzo przekonujący, kiedy się go słuchało, miało się wrażenie, że już za chwilę padną wszystkie księgarnie i drukarnie, a czytelnicy będą używać wyłącznie ekranów. No i na koniec swojego płomiennego wykładu facet powiedział coś, co pozornie zaprzeczało wszystkiemu, co mówił wcześniej. Powiedział mniej więcej coś takiego: gdyby historia ludzkości potoczyła się tak dziwnie, że zamiast książki najpierw wynaleziono by tablet, to i tak narodziłby się geniusz, który w końcu odkryłby książkę drukowaną. Tak dokładnie jest – forma, jaką znamy od kilkuset lat, jest póki co najdoskonalszym sposobem rozpowszechniania tekstu, w pewnym sensie to forma niezniszczalna, woda, piach, gięcie, kawałkowanie, rzucanie, siadanie, upuszczanie nie tylko z wysokości stołu, ale i drapacza chmur książce drukowanej nie szkodzi, zawsze pozostanie książką. Inne wersje to tylko jej dopełnienia.

– W poprzednim wydawnictwie nawiązałeś świetne kontakty z wieloma autorami. Jak wspomniałeś, niektórzy poszli za tobą do twojego wydawnictwa…

– Rzeczywiście, w dawnym Świecie Książki udało się zgromadzić wspaniały zespół autorów. Duża część z nich przeszła ze mną do Wielkiej Litery – naszymi autorami byli lub są nadal m.in. Marek Bieńczyk, wspomniani Rylski, Pilch i Wiśniewski, Teresa Torańska, Artur Domosławski, Henryk Grynberg, Inga Iwasiów. To zresztą być może najprzyjemniejsza i najbardziej pociągająca część bycia wydawcą – nawiązywanie i utrzymywanie prywatnych, czasami naprawdę bliskich, relacji z pisarzami.

– W ofercie Wielkiej Litery znajdują się książki uznanych twórców, ale wydajecie też książki popularnych polskich celebrytów – najlepszy przykład to Katarzyna Nosowska, Kuba Wojewódzki, O.S.T.R., a wkrótce, jak wspomniałeś, pojawi się książka, której autorem jest Ten Typ Mes. Jak udaje się wam namówić ich do współpracy?

– Tak samo jak wszystkich pozostałych – jesteśmy po prostu dobrym wydawnictwem. Niby żartuję, ale serio wierzę, że wszystko, co składa się na to, że można uznać wydawcę za profesjonalnego i wiarygodnego, u nas działa. Po pierwsze, o czym przed chwilą mówiliśmy, szczególna łączność z autorami, bezpośredni, łatwy i bliski kontakt, co ma spore znaczenie, gdy chodzi o autorów polskich.
Po wtóre, coś, co określa się wyświechtanymi słowami: doświadczenie i profesjonalizm. W to wchodzi bardzo wiele spraw, na przykład każdy tekst i każdy autor wymaga innego podejścia, gdy chodzi o redakcję tekstu. Każdy tekst wymaga szczególnej oprawy graficznej, okładka współczesnej powieści obyczajowej ma inną stylistykę niż powieść kryminalna i inną niż klasyka.

Po trzecie, obszar, który roboczo możemy nazwać promocyjno-handlowym. Jak książkę promować, czy jej miejsce jest raczej na Instagramie i u blogerów, czy na łamach „Polityki”, czy wydawać pieniądze wyłącznie na ekspozycję w księgarniach, czy na reklamę i marketing szeptany. Zazwyczaj to miks wszystkiego w różnych proporcjach. Te proporcje decydują o sukcesie.

No i trudna, czasami naprawdę bardzo trudna praca, czyli dystrybucja – dbanie o to, żeby publikowany tytuł nie leżał w magazynie tylko na półkach możliwie największej liczby księgarń.

To wszystko razem, i wiele innych spraw, powoduje, że Wielka Litera ma dobrą opinię. Więc kiedy zwracamy się do gwiazd, na przykład tych, które wymieniliście, zazwyczaj nie jesteśmy dla nich anonimowi i łatwo jest o zaufanie. A poza tym, my po prostu fajni jesteśmy.

– W „Gazecie Wyborczej” z 21 marca zamieszczono fragment nowej książki Marcina Kołodziejczyka zatytułowanej „Wartało”. Czy to będzie nowy sukces wydawnictwa Wielka Litera?

– Marcin jest z nami od swojego książkowego debiutu, zbioru reportaży „B. Opowieści z planety prowincja”. Początek był taki, że przeczytałem w „Polityce”, w której Marcin pracuje, jego reportaż o paru facetach w nadmorskim miasteczku po sezonie. To było olśniewające, tak znakomite, tak wyjątkowe, tak stylistycznie i językowo dobre, miało tak inny klimat od czegokolwiek, co wcześniej czytałem, że zadzwoniłem do Marcina zwanego Kołem i od tamtego czasu jesteśmy razem. Wydaliśmy w sumie jego siedem książek, wliczając w to komiks oparty na jego reportażach (narysowany przez Marcina Podolca) i najnowszą powieść „Wartało”.

Po wydaniu czterech książek reporterskich, z czego „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” nie tylko się znakomicie sprzedała, ale wśród niektórych czytelników zyskała nawet status książki kultowej, Kołodziejczyk zdecydował, że spróbuje prozy. Co zresztą było jasne wcześniej, bo w jego reportażach widać i czuć literaturę. Skutek był świetny, „Prymityw”, powieść, która – w największym skrócie – opowiada o zdziczeniu, w jaki nasz kraj popada pod rządami PiS-u, została nominowana do Nike i weszła do ścisłego finału.
Najnowsza powieść Marcina, „Wartało”, jest w jakimś sensie dopełnieniem „Prymitywa”. Pokazuje małe miasteczko i jego mieszkańców zawieszonych w czasie, pogrążających się w glątwie układów i rozkładu. Jak piszemy na okładce – rdza, zawiść, chciwość, biało-czarno.

Wprost odpowiadając na twoje pytanie: to znakomita literatura, wyjątkowy język i stylistyka, którymi w ten sposób posługuje się tylko Kołodziejczyk, więc sukces literacki gwarantowany.

– Jak dzisiaj można podsumować dokonania Wielkiej Litery?

– Strach powiedzieć, ale jeżeli miałbym podsumować dotychczasową, ośmioletnią historię naszego wydawnictwa, to bym najszczerzej użył trzech słów: zrobiliśmy dobrą robotę.

Kiedy zaczynaliśmy, niektórzy pukali się w głowy, bo rynek był, a teraz jest jeszcze bardziej, przeładowany tytułami, na które chętnych, jak wiadomo, nie ma wystarczająco wielu. Nie będę labiedził, ale czytelnictwo w naszym kraju jest naprawdę na żałośnie niskim poziomie. To wiele mówi o społeczeństwie, nie tylko o jego zamożności, ale i hierarchii potrzeb. Nie mówię rzecz jasna o olbrzymiej rzeszy ludzi, którym brakuje na codzienne życie i która niestety przez ostatnie lata – wbrew oficjalnej propagandzie – urosła. Mam na myśli tych, którzy kupią kolejnego smartfona, nowy model telewizora czy pokryją auto modnym w tym sezonie lakierem, ale nie wydadzą ułamka tych kwot na książkę.

Biorąc pod uwagę głębokość, albo ścisłej rzecz nazywając, płytkość rynku, Wielka Litera świetnie weszła i dobrze się na tym rynku umościła. Nasz początkowy trzyletni plan wykonaliśmy po stachanowsku w ciągu pierwszego roku, a od trzeciego-czwartego roku działalności jesteśmy na stabilnym bezpiecznym poziomie sprzedaży. Podnosimy liczbę publikowanych tytułów, ale nie skokowo. W tym roku będzie ich około 45, w ciągu najbliższych trzech lat chcemy dojść do 55-60. Tyle że w tej chwili, w trakcie koronawirusa i po nim, trzeba będzie szczególnie bacznie obserwować rynek i jak się to w biznesowej nowomowie nazywa „elastycznie reagować”.

Do tej pory opublikowaliśmy ponad 300 tytułów. Zasadą w Wielkiej Literze jest, że jednocześnie z wersją papierową wprowadzamy wersje elektroniczne w dwóch powszechnie używanych formatach. Mój dział produkcji szacuje, że łączny nakład wszystkich naszych książek to ok. 3,5 mln egzemplarzy.
Autorów chyba nie ma sensu liczyć, bo po pierwsze nie o liczbę chodzi, a po wtóre tak naprawdę jest ich niepoliczona rzesza. Bo poza autorami w sensie ścisłym są autorzy opracowań, redaktorzy, którzy w pewnym sensie czasami zastępują właściwych autorów (tak było na przykład z pośmiertnie wydanymi książkami Teresy Torańskiej, które trzeba było „w imieniu” Teresy ułożyć z jej tekstów). Nie wspominając tłumaczy, z których najlepsi, o czym często się zapomina, w pewnym sensie piszą książkę na nowo.

– Którzy autorzy przynoszą największą satysfakcję, nie tylko pod względem sprzedanych egzemplarzy?

– To dobre i trudne pytanie. Idealna autorka czy autor to taka/taki co to i do podręczników historii literatury wejdzie, i 100 tys. egzemplarzy swojej książki sprzeda. Rzecz jasna takie cudowne wyjątki zdarzają się niezwykle rzadko.

Cieszy mnie zarówno książka, która co prawda nie sprzedaje się fantastycznie, ale wiem, że ma wartość i przetrwa, jak i ta, która żyje jeden sezon, ale przynosi wydawnictwu pieniądze.
Zdarzają się sytuacje, kiedy możemy się cieszyć z obu tych aspektów. Taką książką był pierwszy „Dziennik” Jerzego Pilcha czy jego być może najlepsza powieść „Wiele demonów”, taką książką jest „Opowieść podręcznej” Atwood. „Generałowie” Julka Ćwielucha sprzed dwóch lat, w której najwyżsi polscy dowódcy pierwszy raz w historii pod własnymi nazwiskami mówili szczerze o tym, jak źle dzieje się w polskiej armii. Takie były reporterskie książki „Gad” i „Agonia” Pawła Kapusty. Albo wydany już po śmierci autorki „Smoleńsk” Teresy Torańskiej. Wszystkie te i wiele innych tytułów sprzedało się co najmniej bardzo dobrze, a zarazem wszystkie były ważne, albo z literackiego, albo społecznego punktu widzenia. Wtedy możemy w wydawnictwie usiąść, wziąć taką książkę do ręki i powiedzieć, że czynimy dobrze.

– W tym roku na Targach Książki we Frankfurcie gościem honorowym będzie Kanada, również w Polsce literatura kanadyjska będzie w tym roku promowana – na Festiwalu Literacki Sopot. Jedną z najbardziej znanych kanadyjskich autorek jest wspomniana Margaret Atwood. Jak doszło do wydania pierwszego tytułu?

– Jedna defetystyczna uwaga – o ile targi frankfurckie się odbędą… To, że wydajemy Atwood, to zasługa Moniki Mielke, która kupiła najpierw prawa do powieści „Serce umiera ostatnie”, a później w odpowiednim momencie połączyła fakty – zapowiedź realizacji serialu „Opowieść podręcznej” przez Netflix z informacją o wolnych prawach do tej książki. Dzięki temu ponad 80 tys. polskich czytelników mogło teraz kupić tę wyjątkową powieść. Co jest liczbą ogromną, biorąc pod uwagę, że przecież nie jest to pierwsze polskie wydanie.

– Ile tytułów Margaret Atwood ukazało się nakładem Wielkiej Litery?

– Wydaliśmy siedem tytułów Atwood, sześć powieści i jeden zbiór opowiadań. Niektóre z nich były wznowieniami, niektóre pierwszy raz ukazały się po polsku. Poza tym, że korzystaliśmy z istniejących tłumaczeń, np. Zofii Uhrynowskiej-Hanasz („Pani wyrocznia” i „Opowieść podręcznej”), zlecaliśmy tłumaczenia Małgorzacie Maruszkin („Serce umiera ostatnie”) i świetnemu Pawłowi Lipszycowi („Kamiennie posłanie” oraz kontynuacja „Podręcznej”, czyli „Testamenty”). W sumie sprzedaliśmy prawie 200 tys. egzemplarzy książek Atwood, z czego większość to oczywiście „Opowieść podręcznej” i „Testamenty”. Niezły wynik, prawda?

– Znakomity! Kto reprezentuje prawa Margaret Atwood na polskim rynku i jak wygląda współpraca w tym zakresie?

– Jak to bywa z autorami spoza Polski, to troszkę skomplikowane – agencją matką Atwood jest duża brytyjska firma, jedna z większych agencji literackich na świecie Curtis Brown, a tę z kolei reprezentuje w Polsce agencja Graal. Więc negocjacje odbywają się przez pośredników. Do niedawna wszystko szło gładko. Niestety w zespole Curtis Brown nastąpiły zmiany i zaczęły pojawiać się trudności. Kompletnie zaskakujące, a nawet można śmiało powiedzieć skandaliczne było potraktowanie Polski, gdy chodzi o wydanie jednej z głośniejszych książek 2019 roku na świecie, czyli wspomnianych „Testamentów”. Kupiliśmy prawa, ale kiedy Atwood książkę napisała, okazało się, że… nie możemy dostać tekstu. Oficjalnie informowano nas, że są obawy o hakerskie ataki i niekontrolowane wypłynięcie tekstu. Zaproponowaliśmy, że podpiszemy wszelkie gwarancje zachowania tekstu w tajemnicy i nieudostępniania go mediom ani nikomu nieupoważnionemu, deklarowaliśmy, że fizycznie przylecimy po egzemplarz do Londynu czy nawet Kanady. Wszystko na nic. Jednocześnie tekst otrzymali wydawcy m.in. w Niemczech, Francji, Hiszpanii czy Norwegii. Wszędzie tam książka wyszła jesienią 2019 roku. Oczywiście również w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Z powodu niezrozumiałej postawy agencji, polscy czytelnicy musieli czekać na „Testamenty” aż do końca lutego 2020.

– Czy w planie są nowe tytuły tej autorki?

– Czekamy aż Margaret Atwood napisze nową książkę i mam nadzieję, że Wielka Litera będzie jej wydawcą w Polsce. Póki co będziemy starali się wznawiać niektóre z jej starszych tytułów.

– Jak wygląda obecna sytuacja na rynku książki z twojej perspektywy? Jakie, według ciebie, będą skutki tego wszystkiego, co teraz przeżywamy?

– Nie wiem, czy istotna jest perspektywa Pawła Szweda. W tej chwili najważniejsza jest niestety perspektywa pandemii. Czyli zamkniętego rynku. Mówiliśmy już o tym wcześniej. Bardzo płytki rynek (Polska ma niskie jak na kraje rozwinięte czytelnictwo, poniżej średniej unijnej) został w marcu 2020 roku niemal całkowicie zamknięty i niewiele wskazuje, że nawet stopniowo otwierany wróci w najbliższych miesiącach do stanu sprzed epidemii. Szybkie otwarcie jest konieczne, ale odbudowywanie poziomów sprzedaży, moim zdaniem, zajmie lata. Powiedzmy, dość optymistycznie, dwa lata.

O najbliższym czasie niestety nie mam zbyt wiele dobrego do powiedzenia. Kłopoty, które trawiły polski rynek książki od „zawsze”, czyli od upadku komuny, takie jak przewlekle płatności czy quasi-monopolistyczne obyczaje niektórych dużych dystrybutorów albo skandaliczne praktyki, kiedy płaci się ciężkie pieniądze za to, że książki mają być eksponowane w sieci sprzedaży, a później leżą nierozpakowane na zapleczach księgarń – wszystkie te zjawiska mogą się niestety w okresie recesji nasilić.
W ogóle sadzę, że ta pierwsza od stu lat wielka epidemia zmieni wiele dziedzin życia. A może wszystkie. Za chwile wrócą też z większą niż wcześniej mocą tematy ekologiczne. Możliwe, że już tego lata odczujemy brak wody. W kilku miejscach Polski już w ubiegłym roku ludzie na własnej skórze poczuli, że nie chodzi o ględzenie paru nawiedzonych ekologów, ale o coś, co staje się faktem.

Żebyśmy jednak nie popadali w czarnowidztwo, to – trawestując tytuł jednego z „Bondów” – z najgłębszym przekonaniem powiem na koniec: Books are forever!

Paweł Szwed (ur. 1967) studiował polonistykę na Uniwersytecie Szczecińskim i Uniwersytecie Warszawskim, w latach osiemdziesiątych był redaktorem pism drugiego obiegu i kolporterem wydawnictw niezależnych. W latach dziewięćdziesiątych dziennikarz współpracujący m.in. z „Gazetą Wyborczą” i „Tygodnikiem Solidarność”, później dziennikarz i szef działu krajowego „Życia Warszawy”. Publikował utwory literackie m.in. w „brulionie”, „Po Prostu” i „Res Publice”. Od 1996 do 2011 roku pracował w Świecie Książki/Bertelsmann Media, początkowo jako szef PR, później wydawca literatury pięknej, przez ostatnie sześć lat był dyrektorem wydawniczym. Od 2012 roku prowadzi założone przez siebie wydawnictwo Wielka Litera. W 2013 roku wyróżniony nagrodą Ikar w kategorii „wydawca”. W 2018 roku w plebiscycie 30-lecia ogłoszonym przez Bibliotekę Analiz został uznany za jedną z najważniejszych osobowości rynku książki.

❗❗❗Chcesz być na bieżąco – zamów roczną prenumeratę >>>http://rynek-ksiazki.pl/sklep/biblioteka-analiz-prenumerata-roczna/

 

Autor: Rozmawiali Piotr Dobrołęcki i Ewa Tenderenda-Ożóg