Piątek, 27 marca 2015
Na-molny książkowiec
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru3/2015


Naturalnie starsi z czytelników wiedzą,
że parafrazuję tytuł znanej
kiedyś w Polsce sztuki Alejandro Cassony,
w której Mieczysława Ćwiklińska
grała babkę oszukiwaną przez cynicznego
wnuczka. Był to popis aktorki, bardzo
sentymentalny, ostatni w karierze
Ćwiklińskiej, który gromadził komplety
na widowniach całej Polski aż 1500
razy, od listopada 1958 do kwietnia
1971 roku. Lecz felieton popełniam co
prawda o starości i tzw. „nieuchronnych
prawach czasu”, ale na inny niż teatralny
temat.

Stojące książki oznaczają tomy nieczytane.
A tomy nieczytane są smutne
albo martwe. Książka to kobieta, usycha
bez pochwały cudzych oczu. Może dlatego
przez nikogo niekochane staruszki
więdną szybciej niż inne? Może dlatego
wielkie biblioteki, cmentarzyska wszelkich
bez wyjątku książek, przypominają
schrony wybudowane na potrzeby
starowin porzuconych przez bliskich?
Przyznam, że kiedy łażę po wnętrzach
Biblioteki Narodowej, cieszę się, że coś
tam w zakurzonych czeluściach po nas
zostanie, a troskam się, że zostanie przeważnie
na smutno.

A teraz zaprezentuję jeszcze brutalniejszy
obrazek. Podczas rozmaitych targów
książki tu i tam przysiadają skurczeni
wiekowi pisarze, wypatrujący
z nadzieją potencjalnych czytelników.
Zazwyczaj bez efektu; sam pewnego razu
czułem się niewyraźnie, gdy wabiła mnie
do swoich tomików wierszy, cóż, bardzo
przeciętnych, wielka dama sceny, Nina
Andrycz… Tylko z rzadka przytrafia
się w takich razach coś naprawdę ładnego,
jak kiedyś we Frankfurcie Łukaszowi
Gołębiewskiemu. Uwielbiam tę ucieszną
historyjkę: „Spacerowałem targowymi
alejkami, kilkakrotnie zawadziłem
wzrokiem o stolik ze starszym panem, na
którego nikt nie zwracał uwagi. Zrobiło
mi się żal, zaproponowałem na pociechę
wywiad, wieczorem wysłałem tekst do
redakcji. Następnego dnia ‘Rzeczpospolita’
jako pierwszy polski tytuł prasowy
opublikowała rozmowę z właśnie ogłoszonym
laureatem Literackiej Nagrody
Nobla, José Saramago”.

Ale na ogół, cóż, książki umierają
stojąc. Jeśli autorom zdarzy się szczęście,
by umrzeć przed nimi, to powinni
Bogu dziękować za łaskę. W drodze
na niebieskie pastwiska rodzice powinni
wyprzedzać potomstwo, oto naturalna
kolej rzeczy. A z literatami przeważnie
dzieje się na odwrót.

Lecz ja jeszcze i nie o tym. Pół biedy,
jeśli zgon tego czy innego tytułu następuje
z powodów naturalnych, ot, ze
zgrzybienia, które odbiera dziełu oraz
twórcy szansę żywego kontaktu z wrażliwością
współczesnego czytelnika.

Osobiście bardzo cenię prozę Juliana
Wołoszynowskiego, tylko że on w „Opowiadaniach
podolskich” jest kresowy do
szpiku stalówki, więc właściwie spróchniał
wraz z tlejącym intensywnie mitem
Kresów. Podobnie jak dzieła Stanisława
Vincenza, zwłaszcza pomnikowy cykl
„Na wysokiej połoninie”. Mógłbym
długo wymieniać murszejące (z punktu
widzenia niefachowego odbiorcy) kartki,
które ja kocham, ale moi czytelnicy
nie muszą. „Tak wiele książek, tak mało
czasu”, czytam codziennie na moim
kubku, pijąc herbatę.

Od pewnego czasu dręczy mnie jednak
przeświadczenie, że jestem świadkiem
celowego usuwania z pamięci zbiorowej
utworów niepoprawnych dziś
politycznie, ale przecież wciąż żywych,
wymownych, trzymających nadal poziom.
Krytycy omijają niektórych autorów
oraz dzieła łukiem, na przykład
dlatego, że odstają od ich wizji wychowawczych.
Kiedy w dodatku źle umarły,
autor legitymuje się uwierającą wszystkich
książką, oj, to całkiem źle… Posłużę
się dwoma tylko przykładami: Leon
Kruczkowski „Kordian i cham” oraz
Bohdan Czeszko „Tren”. Kruczkowskiego
jako człowieka nie cierpię z powodu
nieciekawej biografii, a także pamiętam,
co mi na jego temat opowiadał Jerzy Stefan
Stawiński. Lecz polemikę z romantycznym
mitem narodu jako zbiorowego
obowiązku zawartą w „Kordianie i chamie”
uważam za wciąż aktualną, a nawet
zyskującą na przenikliwości w dobie drapieżnych
krajowych egoizmów. Podobnie
z Czeszką. Także nie zaliczał się do
postaci świetlanych (bynajmniej nie tylko
o alkoholizm tu chodzi). No, był naturą
skomplikowaną. Lecz przenikliwości
„Trenowi”, powieści o parszywych
losach zapasowego oddziału wojska podczas
II wojny, nie odmówi nikt, kto trwa
przy zdrowych zmysłach. To nie gorsze
niż Hellerowski „Paragraf 22”! Tyle że
życiorysy obu przywołanych autorów,
które w PRL-u były zdecydowanie pomocne,
teraz unicestwiły wybitne dzieła.
Nie robię sobie złudzeń, nikt ich obecnie
nie przypomni. Co najwyżej wychyną
z niebytu jakieś mniej kontrowersyjne tytuły,
choćby „Ludzie stamtąd” Dąbrowskiej
(„Czytelnik” właśnie zapowiedział
reedycję).

Proszę Państwa, między nami milczą
trupy książek zabitych świadomie. Zarżniętych
na ołtarzu uboju rytualnego.
Tych albo innych wiar.

I o tym traktował mój felieton.

P.S.

Za pośrednictwem newslettera „Biblioteki
Analiz” sięgnąłem do danych
ogłoszonych przez BN za 2013 rok.
Wynika z nich, że w obszarze literatury
pięknej wydawcy dziennie wyprodukowali
dwa lata wstecz 19,73 książki na
statystyczną osobę. Ile z nich przetrwało
lub przetrwa? Jak długo przetrwają?
A jeszcze ważniejsze pytanie brzmi: dlaczego
przetrwają?!

Może na łamach „Magazynu Literackiego
KSIĄŻKI” oprócz bestsellerów
z ostatniego miesiąca warto zauważać
tytuły z codziennej produkcji, które mają
cień szansy, by przeżyć chociaż rok?
Gdyby, porozumiawszy się z BN, w każdym
numerze ogłaszać, nie w trybie recenzji,
ale informacji, powiedzmy 30
takich „tytułów miesiąca”, po roku zaś
z nich wybrać osobną trzydziestkę, to
może udałoby się coś ważnego ocalić od
zapomnienia, nim od razu postawimy
wszystkie te tomy na sztorc?

Autor: Tadeusz Lewandowski