Katarzyna Pakosińska nie pamięta momentu w dzieciństwie, gdy nie było wokół niej książek. Urodziła się w Warszawie, mieszkała w bloku w niewielkim mieszkanku, z którego najbardziej zapamiętała kredens z magicznymi książkami. Marzyła, by je dotknąć. Marzenia Aby przyspieszyć realizację marzeń, sama zaczęła „produkować” książeczki; rysowała historyjki i prosiła rodziców o ich opisanie, potem związywała luźne karteczki kolorowymi wstążeczkami. Aspiracje do tworzenia miała i w późniejszych latach, bo już jako uczennica tworzyła książki z gazetowych wycinanek o przeróżnej tematyce. Książeczki zachowały się i można w nich podziwiać talent plastyczny małej Kasi. Miłość do książek wzbudzał też dom rodzinny taty w Skarżysku Kamiennej, w Górach Świętokrzyskich. – Wakacje u cioci Basi były cudowne, wielka biblioteka sprawiała, że nie chciałam wychodzić na dwór. Od dzieciństwa wpajano mi prawdy historyczne. „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” Cezarego Chlebowskiego, opowieść o działaniu partyzantów w Górach Świętokrzyskich pod dowództwem jednego z najpopularniejszych partyzantów Jana Piwnika Ponurego, to pierwsza książka, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Dbano, by znała historię swojej rodziny, której członkowie walczyli w górach, pokazywano jej zdjęcia, uczono nazwisk, powierzano sekrety, którymi nie mogła się dzielić. Z jednej strony towarzyszyły jej poważne klimaty, z drugiej – zaczytywała się w książce Janusza Przymanowskiego „Czterej pancerni i pies”, a w odróżnieniu od większości koleżanek, kochała się nie w Janku, tylko w Grzesiu Saakaszwilim. – Nie wiedziałam, jak potoczy się moje życie – śmieje się. – Nie przypuszczałam, że po latach Gruzin zostanie moim mężem. Okazuje się, że książki mają ogromny wpływ na życie, szczególnie prywatne. W dzieciństwie „Dzieci z Bullerbyn” traktowała jak wyrocznię. Podczas wakacji mieszkała z zaprzyjaźnionymi dzieciakami, wnukami sióstr babci, w trzech zagrodach, jak bohaterowie Bullerbyn. Ona wraz z siostrą w środkowej, jak główna bohaterka. Jako najstarsza, organizowała zawody w buszowaniu w stogu siana czy w przesuwaniu liści latarkami. Wspomina historię, jak bohaterki Anna i Lisa zostały wysłane po zakupy, a jednym z produktów do kupienia była „kiełbaska dobrze obsuszona”. Dziewczęta szły, wyśpiewując głośno o kiełbasie. Uwielbiała te historie, śpiewała podobne piosenki. Książki na tyle poważnie traktowała, że myślała o zawodzie krytyka teatralnego bądź ilustratorki bajek. – Byłam nieśmiała, ale uwielbiałam czytać i snuć marzenia. „Godzina pąsowej róży” Marii Krüger i „Małgosia contra Małgosia” Ewy Nowackiej, których fabuła opiera się na ulubionym przez dzieci motywie przenoszenia się w czasie, a potem seria o „Ani z Zielonego Wzgórza” pozwalały te marzenia zaspokajać. – Podróżowanie w czasie było jedną z moich fantazji. Pamiętam serial „Tylko Kaśka”, który powstał na podstawie powieści Janiny Zającówny „Heca z Łysym”, i identyfikowałam się z bohaterką Kaśką, inteligentną i upartą, która potrafiła się przeciwstawić bandzie Łysego. Jak sięga pamięcią, od zawsze kolekcjonowała książki, zbierała albumy. Wyprosiła z biblioteki szkolnej czyste karty katalogowe, bo marzyła o stworzeniu własnej biblioteczki. – Miałam pudełko zapełnione bibliotecznymi kartami, a największy odlot był wtedy, gdy szurając paluszkami, przekładałam karty. Pożyczałam książki moim koleżankom. Pierwszy tytuł, jaki zapamiętałam z mojej biblioteczki, brzmiał: „Zielone grądy i czarne bory Białowieży” Falińskiego i Hereźniaka. Leżał jako pierwszy na półce wypożyczeń, ale nikt tej książki nie chciał. Obok niego był „Dywizjon 303” Fiedlera. Książki układałam kolorystycznie i wzrostowo. Wspomina też atlasy ptaków, motyli, zwierząt. Zachowała te dotyczące ptaków, oczywiście także wszystkie tomy „Ani z Zielonego Wzgórza”. – Moim marzeniem była encyklopedia. Dostałam wspaniałą encyklopedię dla dzieci z rysunkami. Prawdziwa magia. Moi rodzice mieli wszystkie książki Kraszewskiego, np. „Kunigas. Powieści z podań litewskich”, książkę absolutnie nieznaną. Czytałam od deski do deski. Chyba byłam pierwszą wielbicielką Kraszewskiego w XX wieku. Kilka tych książek zwędziłam rodzicom i są dzisiaj w mojej biblioteczce. Katarzyna Pakosińska wspomina, że z biblioteki można było wypożyczyć maksymalnie cztery książki naraz. Z biblioteką łączyły się wielkie przyjemności, najpierw buszowanie między półkami, potem dumne wędrowanie z czterema książkami pod pachą, kolejna biblioteka, wreszcie, po powrocie do domu, rzucanie się do czytania. Do dziś wchodzenie do biblioteki dostarcza jej podobnych przyjemności. – Nie potrzebowałam towarzystwa, czytanie to był mój świat i niechętnie się nim dzieliłam. Moja starsza siostra cioteczna, mieszkająca w Górach Świętokrzyskich, miała pokój na poddaszu, a w nim – gramofon Bambino i stare płyty, z których spisywałyśmy słowa piosenek. Po podstawówce naukę kontynuowała w liceum sztuk plastycznych w Warszawie. Wybrała taką szkołę, ponieważ książki nie kojarzyły się jej z nauką, lecz z przyjemnością. Nie wie, dlaczego nie trafiła do biblioteki. Do liceum zdawała „po cichu”, bo raczej nie liczyła na przyjęcie. – Weszłam w świat sztuki, co było związane z ganianiem po wystawach, zdobywaniem albumów, a przez to czytałam mniej literatury klasycznej. Tak naprawdę zbierałam wszystko, co można było wynieść i kupić na wystawach. Robiłam też sama katalogi z tego, co wzbudzało mój zachwyt. W liceum plastycznym przechodziła okres fascynacji twórczością Witkacego. Podziw dla jego sztuki malarskiej zapoczątkował literackie przygody z Witkacym, które, jak twierdzi, trwają do dziś. Jeżeli chce naprawdę odpocząć, to rozkłada sztalugi i rysuje kopie wizerunków z jego firmy portretowej. – Gdy tylko mam swobodny dzień, wyciągam pastele i sztalugę. Zaczynam od studiowania podpisów pod portretami. Pod wpływem czego były malowane? Rozszyfrowywanie tych informacji jest zawsze bardzo ciekawe. Uwielbia „Pożegnanie jesieni”, przez jakiś czas identyfikowała się z kobietą demoniczną, Helą Bertz. Mówi, że to była jej ukochana bohaterka, choć dziś sama się temu trochę dziwi. Ocenia, że bardzo późno kobieco rozkwitła. Miała wiele ukochanych bohaterek, które ją budowały, ale to Hela Bertz konstytuowała zalążki kobiecości, którą wkrótce zapragnęła pokazać na scenie. Z książek brała inspiracje i budowała siebie, tym „książkowym wkładem” emanowała na scenie, co było zauważone w jej pierwszych kabaretowych występach. Po liceum w planach była zatem Akademia Teatralna oraz wydział grafiki na Akademii Sztuk Pięknych. – Kiedyś zrobiłam spektakl happeningowy w szkole i mój wychowawca powiedział: „Pakosińska, jak ty stoisz na scenie, to cię widać”. A mówiąc szarej myszce, że ją widać, rozbudził moje marzenia. Trafiłam do Domu Kultury na warsztaty do pani Krysi Kłosowskiej, żony Romana Kłosowskiego, która „obrabiała” mnie literacko i aktorsko. Do przygotowania miała kilka tekstów z literatury klasycznej, m.in. monolog Lubow Andriejewny Raniewskiej z „Wiśniowego sadu” Czechowa, a że nosiła się zgodnie z modną wówczas stylizacją na Dagny Przybyszewską, na czarno, taka rola bardzo jej odpowiadała. – Co tak naprawdę osiemnastolatka mogła wiedzieć o przeżyciach po tragicznej śmierci syna? A ja to rzeczywiście z pełnym napięciem opowiadałam. Uczyła się też innych ról. Wspomina sztukę „Dziewczyna z dzbanem” Lope de Vegi, w której wygłaszała monolog głównej bohaterki, a do jednej z „Parad” Potockiego uczyła się roli Zerzabelli – jako postaci bohaterki komedii dell’arte. – Okazało się, że najlepiej wypadałam, gdy mówiłam frywolny tekst. Później zauważył to profesor Bardini, bo miałam też przyjemność pracować z profesorem, który po pięciu minutach rozmowy ze mną, gdy zobaczył poważną i smutną Dagny Przybyszewską, powiedział: „Dziecko, ty się nadajesz albo do dzieci, albo do rozrywki”. Mało nie zemdlałam, a miałam wtedy 20 lat. Teraz jak patrzę z perspektywy czasu, profesor miał po prostu nosa. Ponieważ na Akademię Teatralną się nie dostała, na egzaminy na wydział polonistyki poszła z marszu, bez żadnego przygotowania. Uznała, że skoro czyta książki, to na pewno zda. Niestety zamiast wymaganych minimum 60 punktów, zdobyła ich 59. Pobiegła do dziekanatu, gdzie spotkała dziekana dra Andrzeja Guzka, który po płomiennej przemowie niedoszłej studentki obiecał pomóc i zatrudnił ją jako pracownika uniwersyteckiego na stanowisku woźnej. Była dumna, że zawalczyła o siebie jak jej ulubiona bohaterka Ania Shirley. Zielonooka młodziutka woźna wzbudzała powszechne zainteresowanie i tak poznała przyszłych kolegów, z którymi stworzyła uczelniany kabaret, pisała wiersze, uczyła się. Polonistykę ocenia jako dziwne studia, bo wtedy, jak wspomina, przestała czytać. Zasypana lekturami obowiązkowymi poczuła, że książka stała się powinnością, a nie przyjemnością, jaką była wcześniej. Na …