Stan optymalny biblioteki jest wtedy, gdy Karolina Felberg wie, gdzie szukać konkretnego tytułu. Uporządkowany i poskromiony księgozbiór zdarza się raz na jakiś czas. W maleńkim mieszkanku na warszawskim Solcu metodycznie upchanych jest parę tysięcy książek, ale da się swobodnie przejść korytarzem między nimi, nie wpadają do garnka w kuchni, a na półkach w przedpokoju można nawet znaleźć rękawiczki, a nie tylko książki. Kiedy znów niebezpiecznie się rozprzestrzenią, konieczna będzie redukcja. Wtedy Karolina Felberg książki rozdaje. Większość książek trafia do miejscowości Oborniki, życiowego punktu startowego Karoliny. Oborniki W domu rodzinnym Karoliny biblioteka składała się z książek zbieranych przez mamę, głównie powieści i klasyka, tato dokładał książki historyczne. – Siostra i ja byłyśmy zasypywane książeczkami dla dzieci. W rodzinie nie wypadało dać dziecku tylko zabawki, książeczki były obowiązkowym elementem każdego prezentu. Ta tradycja jest kontynuowana do dziś. Dobry prezent składa się z trzech części: wymarzonej zabawki czy ciucha, drugiej części np. kwiatów, słodyczy lub alkoholu i trzeciej, czyli książki – do czytania, do zabawy, do nauki, w zależności od potrzeb. Karolina już w okresie wczesnoprzedszkolnym uwielbiała książeczki. W szkole prowadziła katalog przeczytanych lektur i domową bibliotekę. Jej pierwszą autentyczną fascynacją była „Lokomotywa” Juliana Tuwima. – Fascynowała mnie przez lata. O czym to jest? O pociągu! Brak głównego bohatera, nie wiadomo, skąd i dokąd pociąg jedzie, a jednak obraz pociągu przewija się przed oczami jak w sensacyjnym serialu. Nie mogłam się od tej książeczki oderwać, mam ją do dziś. „Ptasie radio” da się rozłożyć na elementy i jest logiczne, a „Lokomotywa”? Jak ją opowiedzieć? Jak streścić? Czytając nieustannie „Lokomotywę”, zrozumiałam, że pewne rzeczy mogą być podane w sposób nieoczywisty i na tym polega ich wielkość. Karolina Felberg chodziła do szkoły podstawowej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy walił się stary porządek ekonomiczno-polityczny kraju, panował chaos wartości i treści. Kanony upadały. Oborniki i ich mieszkańcy odczuwali to silnie. Obornicka biblioteka, szkoła, jej program i lektury również przechodziły transformację i nie nadążały za zmianami, które przetaczały się przez Polskę. Nikt nie miał czasu pochylać się nad dziećmi, które szukały książek do czytania. Były pozostawione same sobie. Karolina wspomina okres transformacji jako walkę dorosłych o przetrwanie. Sama była dzieckiem pracujących rodziców, książkami wypełniała cały wolny czas. Dostawała kieszonkowe, robiła systematyczne zakupy książkowe. Czytała głównie serie. Zbierała „Jeżycjadę” i książki z cyklu „Ania z Zielonego Wzgórza”. Zarówno środowisko szkoły podstawowej, jak i szkoły średniej były środowiskami czytającymi. Nie było innej formy zdobywania wiedzy niż czytanie. Do każdego przedmiotu, zarówno do geografii, jak i fizyki. Encyklopedie, ze swoim skrótowym, zwykle parozdaniowym i nieaktualnym już opisem, ani nie stanowiły źródła wiedzy, ani tym bardziej nie odpowiadały na żadne ważne pytania. Azylem, do którego uciekała cała klasa, była prowadzona przez Dorotę Ćwiklińską szkolna biblioteka. Dlatego biblioteka jest ważna w życiu Karoliny. Zasoby książkowe uzupełniała w lokalnej księgarni, ale przyszedł czas, że w księgarni nie miała już czego kupić. – Pierwszy raz w życiu poczułam szklany sufit nad sobą, kiedy księgarnia obornicka zamieniła się w sklep z dewocjonaliami! Po nowości wydawnicze, jak i po ubrania i wiele innych rzeczy trzeba było pofatygować się aż do Poznania. Raz na kilka tygodni jechałyśmy więc na zakupy, a w międzyczasie czytałam to, co udało mi się pożyczyć od znajomych. W bibliotece licealnej na stu uczniów równolegle przerabiających ten sam tytuł były trzy lektury do wypożyczenia. Ustawiały się po nie kolejki. W szkole średniej, z programem nauczania z poprzedniej epoki, zaczął się okres buntu czytelniczego. – Czytaliśmy „pod prąd”. Chcieliśmy podważać mądrość nauczycieli, zaskakiwać ich. Przedłużaliśmy dyskusje nad bestsellerami czytelniczymi, np. nad „Grą w klasy” Cortazara czy „Madame” Antoniego Libery, aby uniknąć klasówek. Wielkim i prawdziwym odkryciem był dla nas Milan Kundera. Nikt z nas nie posiadał w domowych księgozbiorach jego książek, ale odkąd dowiedzieliśmy się o nich, zdobywaliśmy je jakimś cudem. Nie pamiętam szczegółów. Ale w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, czyli w czasach licealnych, dostęp do kultury musieliśmy sobie organizować sami. Jedyne kino w mieście zamieniono na dyskotekę, biblioteki nie uzupełniały swoich zbiorów, internet był w kompletnych powijakach, a do najbliższego teatru jechało się ponad godzinę, PKS-em. Nasz udział w kulturze ograniczał się w tamtych czasach przede wszystkim do zażartych dyskusji. Interesowały nas przede wszystkim dzieła kontrkulturowe. W dużych miastach w głównym nurcie instalowała się już z wolna (kolejna) neoawangarda, no i prym wiodła sztuka zaangażowana, ale na prowincji nadal niezmiernie popularny były realizm magiczny, estetyka buntu egzystencjalnego i kontrkultura, w tym poezja śpiewana, rock, punk, folk. Ale też, co ciekawe – postmodernizm. Karolina wspomina, że uczniowie wychodzili z własnymi propozycjami poetyckimi. Kiedy w szkole omawiano poezję Zbigniewa Herberta, tak ważną dla starszego pokolenia, ich idolem był Marcin Świetlicki, który swoim debiutanckim tomikiem „Zimne kraje” odcinał się od patosu i patriotyzmu pojmowanego według kanonu lat osiemdziesiątych. – A jeśli już czytaliśmy Herberta, to tylko według interpretacji Andrzeja Franaszka, której dokonał w eseju „Ciemne źródło”. Nas nie interesował Herbert niezłomny, ale ten pełen cierpienia, rozpaczy, po ludzku słaby. Szukaliśmy alternatyw do kanonu, fascynował nas Gombrowicz i o nim chcieliśmy mówić, a nie o Adamie Mickiewiczu.Najwięcej śladów po tamtych fascynacjach zachowało się na półkach w postaci tomików poetyckich. Te nie znikają z jej biblioteki w ogóle. Mają miejsce gwarantowane. Poznań Do czasu matury nie znała ludzi, którzy żyją z pisania lub czytania. W Obornikach takie zawody nie istniały, dlatego o swojej przyszłości myślała w kategoriach praktycznych. Dzisiejszy zawód, który uprawia – badacz literatury – mieścił się w kategoriach fikcji, ale zafascynowana bohaterami „Jeżycjady” i pchana miłością do czytania, postanowiła jednak studiować wiedzę o literaturze. Jeszcze w liceum rozpoczęła intensywną naukę języka francuskiego i regularnie jeździła do Alliance Française, gdzie uczęszczała na zajęcia razem z doktorantami z polonistyki. Rozmawiając z nimi, zorientowała się, że oni mówią innym językiem, nie spotykanym w jej rodzinnym mieście. – Liczyłam, że na studiach nadrobię zaległości. Intuicja podpowiadała mi, że istnieje świat bardziej skomplikowany, którego w Obornikach nie poznam, a bardzo chcę go doświadczyć. Studiowała równolegle filologię polską i klasyczną na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Okazało się, że trafiła na wydział polonistyki wybitny w skali Polski, w krajowych rankingach numer jeden. Trafiła pod skrzydła takich naukowców jak Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński – pierwszorzędnych krytyków literackich, profesorów literatury współczesnej. Spotkanie z nimi było przełomowe, ukształtowało ją. Ponieważ Karolina jest z pokolenia wyżu demograficznego, chętnych na studia było bardzo wielu, co powodowało silną konkurencję, a w konsekwencji – bardzo wysoki poziom. – Wszyscy na roku byliśmy ambitni i bezczelnie zaczęliśmy buntować się przeciw naszym mistrzom. …