Wieść z domu rodzinnego spadła na niego niespodziewanie. Zostawił za sobą wielkie rozgrzane miasto i szybko stawił się w małej wsi, z której wyjechał tak dawno temu. Rozlewające się po linię widnokręgu złote dywany zboża, kołysane wiatrem i przetkane krwistymi kwiatami maku, przywołały w nim chwilowe uczucie spokoju. Stare drzewa, stojąc samotnie wśród pól, zginały się nad żółtymi kłosami, przypominając władców chylących czoło przed kolejnym pokoleniem; pokoleniem zrodzonym spracowaną ręką człowieka. Spokojne te obrazy przesuwały się za szybą podskakującego autobusu. Oczom mężczyzny, o wyglądzie jeszcze dosyć młodym, zaczęły ukazywać się znajome dachy domostw. Mocne słońce lśniło w ich konturach, które powiększały się z każdą chwilą i z każdym kolejnym warknięciem silnika. Domy te wstrząsnęły jego sercem. Podwórza, jakie w jego wspomnieniach były pełne okurzonych dzieci biegnących za piłką, dzisiaj stały w martwej ciszy. Tam, gdzie jego wyobraźnia widziała twardą, łysą ziemię, były gęste krzewy i trawy, które porosły tak bujnie jakby pewne uniknięcia śmiertelnego chłodu kosy. Wszystkie te chaty, domy i pochylone czasem ogrodzenia wywołały w nim uczucie smutku. Starał się sobie przypomnieć wszystkie szczegóły: balkony, ogrody, ścieżki, kolory płotów i rozłożystość drzew, by móc określić stan ich upadku. Dwie wsparte o laski staruszki gawędzące przy drodze zadarły swe głowy owinięte w chusty na dźwięk rozklekotanych szyb hamującego autobusu. Z daleka wyglądały jak żywe ryciny. Wygięty blaszany znak przystanku autobusowego zwiastował koniec podróży. Młody mężczyzna ukłonił się kierowcy, który akurat wycierał spoconą twarz połami swojej koszuli i wyszedł na piaszczyste pobocze. Pozdrowiwszy dwie starowinki, które na ukłon odpowiedziały szybkimi uniesieniami swoich kijów, ruszył przed siebie. Droga prowadziła pod górę, mocne słońce odbijało się od asfaltu, który podmyty u krawędzi deszczem przypominał źle ustawiony, jakby rzucony w pośpiechu, rekwizyt. Wzdłuż pobocza rosły wiśnie ucentkowane drobnymi owocami. Ci z mieszkańców wsi, którzy akurat gospodarowali na swoich podwórzach, w małych ogródkach, pełnych warzyw i kwiatów, na które wychodziły okna ich domów, na widok mężczyzny z torbą zamarli w chwilowym bezruchu, jakby ich serca, płuca i mięśnie zatrzymały się w swej żmudnej pracy kosztem mocniejszego skupienia oczu. Minęło pięć długich dni. Czasu tego nie można było przyśpieszyć, zatrzymać ani ujarzmić żadną ludzką siłą. Pięć dni, które były dla niego zwykłą miarą pracowitego tygodnia, a które teraz stały się jakby innymi pięcioma dniami; czasem, który niepokoił tym, że upływa w bezczynności. Już dawno rozbijane rutynowymi czynnościami dni nie przerażały go swą daremnością; miał wrażenie, że zapadł się w czymś gęstym i nie potrafi przyśpieszyć swoich ruchów. Pocztowy stempel, przybity pośpieszną precyzją na kopercie kreślonej pochyłym pismem ojca, uświadamiał mu te …