Redakcja Biblioteki Analiz poprosiła mnie o przedstawienie środowisku wybranych problemów, jakie stoją przed wydawcami edukacyjnymi. W istocie problemy te dawno przekroczyły granice naszego środowiska i coraz częściej dotykają wszystkich uczestników rynku książki. Stąd potrzeba napisania tych kilku słów – dzisiaj o podstawach programowych. Podstawy programowe są „konstytucją” szkolną, tym dokumentem, na którym opierają się dalej standardy wymagań egzaminacyjnych (dokument tworzony przez ministerstwo, określający zakres egzaminów), programy i podręczniki (to już pole wydawców). Obecnie obowiązują podstawy ogłoszone przez MEN w latach 1999 i 2002 (ta druga data oznacza poszerzenie pierwszych podstaw o podstawy dla szkół ponadgimnazjalnych), czyli te, które wyznaczyły bieg reformy edukacji. Dzisiaj mało kto pewnie pamięta, iż reforma wchodziła na dwóch etapach kształcenia jednocześnie (szkoła podstawowa i gimnazjum), że nowa podstawa została ogłoszona 15 lutego 1999 roku, a do końca maja trzeba było mieć gotowe podręczniki, żeby wejść na rynek w znaczący sposób… Po sześciu latach od daty ich wprowadzenia, a konkretnie po tym, jak pierwszy rocznik reformy zdał tzw. nową maturę, podstawy te stały się przedmiotem powszechnej krytyki. De facto bezpośrednim jej powodem stały się wyniki próbnej matury przeprowadzonej w szkołach pod koniec 2004 roku, na pół roku przed maturą prawdziwą. Okazało się wtedy, iż matury próbnej nie zdało ponad 50 proc. przyszłych abiturientów. Nauczyciele wpadli w popłoch, iż stosowana przez nich zdroworozsądkowo metoda nauczania zgodnego z podstawą, programem i podręcznikiem nie prowadzi do skutecznego przygotowania uczniów do egzaminu. Wszystko to obnażyło również inne braki nowego systemu szkolnego. Przygotowywana w pośpiechu reforma (w ciągu trzech lat do końca kadencji Sejmu) nie zapewniła nikomu komfortu pracy; nowemu podziałowi szkoły (3+3+3+3. czyli nauczanie zintegrowane, kl. 4-6 szkoły podstawowej, gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalne) nie odpowiadały klarowne koncepcje programowe poszczególnych etapów kształcenia. Na przykład, w gimnazjum rozdęto po prostu ostatnie dwa lata podstawówki, a w liceum przycięto jedynie naukę o rok, wcale nie uszczuplając treści nauczania. Zrozpaczeni nauczyciele powtarzali, że nie dadzą rady nauczyć w trzy lata tego, czego uczyli dotąd w cztery. Miarę niezborności systemu szkolnego dopełniły egzaminy końcowe, a zwłaszcza nowa matura – egzaminy te przygotowywane były przez ciała niezależne od ministerstwa (centralną i okręgowe komisje egzaminacyjne), a zatem niezależne również od zespołów przygotowujących reformę. Okazało się, oczywiście, iż związek egzaminów z treściami nauczania (a więc podstawą, programami i podręcznikami) jest co najmniej nikły. Wyniki próbnej matury zabrzmiały dla komisji egzaminacyjnych jak memento mori, dlatego szybko poluzowano kryteria ocen prac maturalnych (na zmianę zasad matury było za późno – ustawa o systemie oświaty nakłada obowiązek co najmniej dwuletniego wyprzedzenia). Udało się – maturę, tę prawdziwą, zdało na poziomie podstawowym 95 proc. licealistów – poprzeczka ustawiona była tak nisko, iż trzeba było nie lada ekwilibrystyki, żeby tego progu nie przeskoczyć. Nie zdało natomiast nowej matury 40 proc. absolwentów liceów profilowanych (zawodowych), …