Na pisanie namawiano mnie przez całe życie. Tyle osób znasz, wiele sytuacji i osób pamiętasz, wiele doświadczyłaś i przez wiele przeszłaś. Pisz, pisz i pisz. Rozmaite mądre osoby, jak Jan Parandowski, który mówił: „Ta pisz pani, ta pisz pani”. A ja sobie myślałam: Maluję obrazy i to mi wystarczy. Chociaż mówiłam: Tak, tak, kiedyś na pewno napiszę. Czasem w nocy myślałam: Właściwie należałoby, należałoby. Ale żadnej ochoty na to nie miałam. Monika Żeromska — malarka, autorka scenografii do sztuk swojego ojca, Stefana Żeromskiego, wystawianych przez teatry warszawskie. Przez wiele lat pisała pamiętniki. W 1993 roku ukazały się pod tytułem „Wspomnienia”, rok później ukazał się tom „Wspomnień ciąg dalszy”. A w listopadzie 1994 roku w jej domu w Konstancinie przeprowadziłam z nią rozmowę. To było właśnie po śmierci mojej matki i jak pani wie, albo na szczęście pani nie wie, że jak ktoś jest stary i chory, to jest przy nim masę zajęcia. Trzeba było uczesać te bardzo długie włosy, które były o wiele bardziej czarne niż moje. Ja byłam siwa, a ona taka poivre seul (sam pieprz), trzeba było zapleść warkocz. Trzeba było mnóstwo rzeczy zrobić przy niej. O różnych porach podawać określone lekarstwa. Jeśli była w dobrym stanie — wyjść na spacer. I potem, kiedy ta osoba odchodzi, zostaje tak strasznie dużo czasu, że można się położyć do łóżka i nie wstać. Właściwie byłam w takim nastroju, to nie była żadna depresja. Nie wiem, co to znaczy. Może to była depresja, a ja nie wiem, że to była depresja (śmiech)… Wszyscy mają dokoła mnie jakieś depresje. Zwłaszcza jak pojechałam do Londynu i pytałam o kogoś, to on miał break down, albo ma break down, albo zaraz będzie miał break down. Mnie się zdaje, że jakaś dyscyplina musi rządzić człowiekiem. Ale ja nie miałam po co wstać. Miałam tylko tego głupiego psa, który musiał wyjść. I to mnie musiało podnieść, kazać się ubrać, oporządzić jakoś i wyjść. Ale przerażająca była długość dnia. O malowaniu nie było mowy i właściwie od śmierci mojej matki nie maluję, i zgasło to jakieś „po cichutku wesoło” — jak Żeromski pisał o jednej swojej bohaterce powieści, że przechodziła rozmaite dramaty, ale gdzieś tam na dnie, w środku, było po cichutku wesoło. I skończyła się radość malowania kwiatu czy ludzkiej twarzy… Pani pyta, jak to się stało, że zaczęłam pisać? Nie mam pojęcia jakim cudem. Przecież biała, czysta kartka papieru jest tak samo przerażająca, jak duże, białe, zagruntowane płótno. Trzeba podnieść rękę z pędzlem i zrobić to pierwsze maźnięcie na tej pustej przestrzeni, albo napisać pierwsze słowo na tej białej kartce. Jak to się stało, że siadłam któregoś dnia przy biurku, wzięłam pióro i coś napisałam — nie pamiętam. To było w tak strasznie złym momencie mojego życia. Ale to już się stało właściwie okropnym nałogiem (śmiech). Monika Żeromska jest autorką pięciotomowych wspomnień obejmujących okres sześćdziesięciu lat. W pierwszej książce opisała czas międzywojnia. Głównie jednak opowiada nam o tym, który, jak napisał Piotr Kuncewicz, już za życia był żywą relikwią, był jedynym żywym wieszczem, którego rola literacka, polityczna i moralna w wolnej Polsce była ogromna. A we wspomnieniach córki jest po prostu żywym człowiekiem. Żeromska opowiada o szczęśliwych latach z ojcem, nie przywołując koturnowej postaci znanej nam z oficjalnych fotografii. Nie tylko był taki ponury na zdjęciach — zresztą, nie cierpiał się fotografować, a fotografowali go oczywiście bardzo często — ale także w opisach ludzi, którzy go znali, często czytałam, że był małomówny, milczący nawet, nieangażujący się. Mnie się wydaje, że tak go postrzegali ci, których nie bardzo lubił i był w stosunku do nich… oddalony. Nie, nie mogę powiedzieć, że nie chciało mu się, bo był niesłychanie uprzejmy. Jego pierwszą cechą, którą ja pamiętam z dzieciństwa, na którą wtedy nie zwracałam uwagi, ale uważałam i uważam za rzecz podstawową, to jest grzeczność. Był grzeczny dla wszystkich, był uprzejmy. Nie pamiętam, żeby używał słowa niech. „Niech pani mi przyniesie” — do gosposi, albo „Niech pan zrobi to czy tamto”. To był zawsze jakiś taki troszkę staroświecki, bardzo uroczy zwrot: „Czy mógłby pan, czy byłby pan łaskaw, czy zechciałby pan” — coś takiego, co …