W wypuszczonej w 2020 roku grze wideo „Hades” pojawia się pewien ciekawy dialog między głównym bohaterem Zagreusem i wspierającym go Dionizosem. Grecki bóg wina, zabawy, wegetacji, ale też szaleństwa i religijnej ekstazy namawia swojego chtonicznego przyjaciela, by zrobił mały żart przebywającemu w Podziemiach Orfeuszowi. Zagreus ma przekonać poetę, jakoby między tymi dwoma bóstwami istniało nierozerwalne połączenie, tak jakby byli jednym i tym samym. Syn Hadesa wykonuje zadanie, ale ponosi go entuzjazm i zaczyna dokładać do tej opowieści kolejne elementy. Orfeusz dowiaduje się od Zagreusa, że Dionizos to tak naprawdę on, a w dodatku bóg Podziemi jest znacznie starszy, niż ktokolwiek sobie wyobrażał. W przeszłości został jednak rozerwany na kawałki przez tytanów. Po ataku ocalało tylko jego serce, z niego zaś narodził się Dionizos. Zachwycony ich wspólną blagą bóg wina opowiada potem Zagreusowi, że do świata żywych trafił cały poemat „o tym, jak ty jesteś tak naprawdę mną albo może na odwrót”. W taki oto sprytny i zabawny sposób twórcy tej świetnej gry odnoszą się do jednej z wielu sprzecznych ze sobą antycznych historii dotyczących Zagreusa. Na bazie wielu fragmentarycznych opowieści sprzed naszej ery możemy bowiem dojść do wniosku, że jest on synem Persefony i Zeusa, Persefony i Hadesa, samym Hadesem lub jeszcze starszym od niego bogiem Podziemi. A przecież teoretycznie tożsamy z nim Dionizos sam niejako ma jeszcze bardziej pogmatwaną genezę i to nawet w przypadku, gdy nie będziemy się zastanawiać nad jego powiązaniami z Ozyrysem. Czemu o tym wszystkim wspominam? Głównie po to, by uświadomić czytelnikom, że wbrew temu, co przeważnie wbija się nam do głów w szkołach, powstające na przestrzeni wieków mitologie nigdy nie są jednorodne. Nie może być inaczej, gdy opowieści należące do różnych kultur i czasów mieszają się ze sobą za pomocą ustnych i pisemnych przekazów. A co za tym idzie, reinterpretacja mitów nie jest nowym wynalazkiem – to coś absolutnie normalnego i stale powracającego. Co bynajmniej nie oznacza, że widoczny gołym okiem trend zapożyczania i przerabiania mitologicznych bohaterów na feministyczno-nieheteronormatywną modłę nie powinien budzić naszego zainteresowania. Bohaterki i królowe, buntowniczki i wiedźmy Współczesna popkultura sięga po najsłynniejsze mitologie (przede wszystkim grecką i nordycką) nie od dziś, ani nawet od wczoraj. Na przestrzeni XXI wieku da się jednak zauważyć dwa osobne i charakterystyczne okresy zainteresowania mitami. Pierwszy był silnie zmaskulinizowany i trwał mniej więcej do 2014 roku. Popularność drugiego eksplodowała zaś cztery lata później, choć jego wstępne przejawy dało się zauważyć też nieco wcześniej. To właśnie ten okres – czerpiący garściami ze zdobyczy feminizmu, odważny w opowiadaniu o postaciach LGBTQ+ i otwarcie podejmujący tematykę toksycznej męskości – interesuje mnie dziś w szczególności. Gdybyśmy mieli ustawić po jednej stronie takie dzieła jak oryginalny „God of War”, książki Ricka Riordana o Percym Jacksonie oraz filmy „300” i „Gniew tytanów”, a po drugiej „Wonder Woman”, „Kirke” czy reboot „God of War” z 2018 roku, różnica będzie łatwo dostrzegalna. Nie chodzi nawet o to, że tytuły z tej drugiej grupy są zawsze lepsze czy też wierniej oddające założenia z pierwotnych mitów. „Wonder Woman” w żadnym razie nie nazwałbym wybitnym filmem, a z kolei do grobowej deski będę bronić filmowej „Troi”. Nikt chyba nie ma jednak wątpliwości, w której z tych dwóch produkcji większą rolę odgrywają kobiety. Eksplozja popularności antycznych bohaterek w ostatnich latach nie jest czymś dziwnym, ale niekoniecznie oczywistym. Warto zadać sobie pytanie, co mają w sobie fikcyjne kobiety, takie jak Persefona, Kirke, Medea, Klitajmestra, Hera, Ariadna, Penelopa, Atena, Nyx, Ifigenia, Medusa i Helena, że między 2018 i 2023 rokiem wszystkie były ważnymi postaciami w książkach, grach i komiksach (niektóre częściej niż raz). Czemu akurat dziś wydają się tak atrakcyjne i co mogą nam dać grubo ponad dwa tysiące lat po swoich „narodzinach”? Zdaniem doktora Michała Friedricha z Uniwersytetu Warszawskiego ważną rolę odgrywa tutaj antysystemowość bohaterek starożytnych mitów: – Jako stary punkowiec i buntownik doceniam w nich właśnie ten rebeliancki pierwiastek. Mitologiczne bohaterki idą pod prąd, ale dążą do uzyskania swoich celów. Światy dawnych mitów są bardzo patriarchalne i podporządkowane mężczyznom. Wymienione przez pana bohaterki, do których dodałbym jeszcze Elektrę i Andromachę, czyli żonę Hektora wygłaszającą w 6. księdze „Iliady” niemalże profetyczny monolog o losie kobiet w trakcie wojny, reprezentują sprzeciw, bunt i ogromną odwagę – podkreśla badacz i trudno się z nim nie zgodzić. Jednocześnie warto też jednak zwrócić uwagę na pewną dwoistość kobiet z mitologii. Z jednej strony pozostają one w oczywisty sposób poza systemem, dzięki czemu mogą sobie pozwolić na przynajmniej częściową transgresję. Nie bez przyczyny bronią wielu z nich są magia, urok i podstęp (tu kłaniają się choćby Kirke i Medea). W reakcji na męską przemoc same też często sięgają po okrucieństwo, bo w innym wypadku pozostaje im tylko bezsilność. Jednocześnie mitologiczne bohaterki nie są przecież zwykłymi wieśniaczkami z nizin społecznych. To córki, żony i matki królów, bogów czy herosów. A ten element władzy i sławy przyciąga dziś odbiorców nie mniej niż do ich męskich odpowiedników takich jak Achilles czy Herakles: – Zdolności tych bohaterek są kluczem do odpowiedzi na pytanie o ich wyjątkowość. Być piękna jak Afrodyta, dzielna niczym Artemida czy mądra jak Atena – to są proste archetypy, które jako kobiety chciałybyśmy powielać. A jednocześnie zostały tak przetworzone przez setki lat naszej kultury, że dają wiele możliwości do obudowania tych historii nowymi kontekstami. Postmodernistyczne podejście zakłada, że wszystko zostało opowiedziane. My możemy to tylko transformować na nasze obecne potrzeby. Nie musi się to zresztą odnosić tylko do mitologicznych bohaterek, bo podobny proces widać też w ostatnich przetworzeniach postaci Kleopatry czy znanych z historii kobiet-wojowniczek. Ważne w kontekście tych postaci wydaje mi się ich połączenie z władzą. To nie są kobiety bezsilne. Mają wokół siebie mężczyzn i to daje im moc – tłumaczy Kinga Kamińska z Ośrodka Badawczego Facta Ficta. Ten pozornie nietypowy mariaż między alienacją i wyjątkowością (czy też między przynależnością do władzy i walką z nią) widać doskonale w powieściach „Kirke” Madeline Miller oraz „Klitajmestra” Costanzy Casati, a jego przejawy dostrzeżemy też w „Ariadnie” i nie przetłumaczonej jeszcze na polski „Elektrze” Jennifer Saint. Znaczna część akcji pierwszej z wymienionych książek toczy się na bezludnej wyspie, na którą tytułowa bohaterka została wygnana z powodu okrutnej klątwy rzuconej na Scyllę. Wina Kirke nie ulega wątpliwości, ale jednocześnie stanowi tylko pretekst, bo prawdziwym powodem banicji jest strach przed jej ukrytą potęgą. Kirke budzi w mężczyznach grozę (rzadziej szacunek), ale posiadana moc nie chroni jej samej przed cierpieniem. Wydana w 2023 roku „Klitajmestra” różni się od poprzedniczki dużo bardziej cynicznym i obdartym ze złudzeń podejściem do starogreckich wierzeń w boski panteon, ale obie bohaterki łączy o wiele więcej. Ani boska władza Kirke, ani ludzka władza Klitajmestry nie chronią bohaterek przed bólem, upokorzeniem i stratą najbliższych. Ich inteligencja, przebojowość i nieustępliwy charakter w najlepszym wypadku pozwalają jedynie wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy je skrzywdzili. Nic nowego pod Heliosem? Ten element goryczy …