Kilkanaście lat temu napisał pan powieść „Samo-loty” (wartą wznowienia). „Lotnicho” stanowi jej kontynuację? Niewątpliwie istnieją wyraźne nitki łączące obydwa tytuły. Są nimi: zbliżony czas akcji, środowisko szkolne, sowizdrzalski ton narracji, przestrzeń peryferyjnego Okęcia, ogromne znaczenie portu lotniczego dla bohaterów obu historii, a przede wszystkim jeden z głównych tematów obu tych utworów, to znaczy młodzieńcze pragnienie wolności. Co więcej, w „Lotnichu” pojawiają się postacie drugoplanowe, które poznaliśmy już w „Samo- -lotach”, a fragment tamtej historii zostaje bezpośrednio przywołany w pierwszym akcie nowej opowieści. A jednak nie ma pomiędzy obu tymi książkami żadnej wyraźnej ciągłości fabularnej, a co najważniejsze – w „Lotnichu” spotykamy zupełnie nowych bohaterów głównych i innego narratora. Zatem nie nazwałbym „Lotnicha” prostą kontynuacją „Samo-lotów”. Jest to raczej opowieść pokrewna, należąca do tej samej rodziny nieco zwariowanych fantazji rodem z Okęcia. Związek Marka Stokowskiego z awiacją wynika z jego dziecięco-młodzieżowego adresu zameldowania? Ten okęcki adres miał z pewnością ogromne znaczenie, tym bardziej wynikał z tego, że mój dziadek, Jan Fijałkowski, był przed wojną szefem jednego z działów PZL, to znaczy Państwowych Zakładów Lotniczych przy Alei Krakowskiej. To właśnie dlatego moja rodzina zamieszkała tu, a nie gdzie indziej. Dzięki dziadkowi bzik lotniczy otrzymałem w pakiecie genetycznym. Geny genami, ale na co dzień w głównej mierze działała na mnie potężna grawitacja lotniska. Pozwolę sobie używać tego słowa, bo w nim kryje się nasza ówczesna, to znaczy dziecięca, zażyłość z portem lotniczym na Okęciu. Ten port był dla mnie i dla wielu moich rówieśników celem niemal codziennych pielgrzymek rowerowych, miejscem kontemplacji piękna konstrukcji lotniczych, zachwytu nad urodą stewardess i wchłaniania barw i zapachów przylatujących z dalekich krajów. Był bramą otwierającą się na wielki świat leżący za polami, rzekami, górami i morzami. Lądujące i startujące samoloty stanowiły materialne znaki nadziei, że rzeczywistość bez sowieckiego smrodu i strachu naprawdę gdzieś istnieje i że kiedyś my też tam dolecimy. A poza tym, proszę mi powiedzieć, jak miałem nie poddać się lotniczym fascynacjom, skoro moim absolutnie pierwszym wspomnieniem z najwcześniejszego dzieciństwa jest moment, gdy leżę na tapczanie babci, przez grube, podziurawione przez mole zasłony wpadają do pokoju promienie słońca, a ja słyszę dobiegające z lotniska basowe buczenie rozgrzewających się motorów turbośmigłowców? Absolutne piękno tamtej chwili trwa we mnie aż do dzisiaj. Z zażenowaniem obserwuję gloryfikację gierkowskiej dekady, dokonywaną już nagminnie. Pańska …