– Czy to prawda, że nie przepadał pan w dzieciństwie za czytaniem książek? I że to pewnej mądrej Pani Bibliotekarce zawdzięczamy, że dziś jest pan poczytnym pisarzem? – Prawda, prawda. Zostałem pisarzem, dzięki czterem mało ze sobą związanym czynnikom. Były to: przemoc, zawiść, mądrość bibliotekarki i kulejąca peerelowska gospodarka. Przemoc uosobiła się w postaci ciotki, która nie mogła znieść, że dukam, zamiast płynnie czytać – zamknęła mnie w pokoju z „Finkiem” Jana Grabowskiego i oznajmiła, że na uwolnienie mam szansę dopiero po przeczytaniu pierwszych rozdziałów książki. Ciotka nie zwykła była w takich sprawach żartować. Zawiść odczułem widząc, że najlepsi uczniowie pod koniec pierwszej klasy otrzymali komiksy o Kleksie Szarloty Pawel. Dobre stopnie nigdy mnie nie interesowały, ale komiksy tak – uznałem, że warto się uczyć (a to było związane, niestety, z czytaniem) dla komiksów właśnie. Pani bibliotekarka szybko odkryła, że komiks jest przynętą, która skłoni mnie do częstszych wizyt pomiędzy bibliotecznymi książkami – podsuwała mi albumy z Tytusem lub z Kajko i Kokoszem. No i wreszcie peerelowska gospodarka, a konkretnie budownictwo. Po dziesięciu latach oczekiwania rodzice otrzymali mieszkanie na peryferiach mego rodzinnego Białegostoku. Gdy wprowadziliśmy się do bloku z wielkiej płyty, okazało się, że jesteśmy jednymi z pierwszych mieszkańców, nie było tam jeszcze żadnych dzieci. Prawdziwych kolegów musieli zastąpić ci z książek. I zastąpili. Czytałem wciąż więcej i więcej. Wkrótce okazało się, że jestem od czytania uzależniony. – „Mam lekkiego fioła na punkcie pana Grzegorza Kasdepke” – rozpływają się matki, czytelniczki, blogerki. Ale czy w ogóle chciał pan zostać bajkopisarzem? – Oczywiście, że nie. Chciałem być autorem poważnych książek, po przeczytaniu których czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki, będą mówili: „Mam lekkiego fioła na punkcie pana Grzegorza Kasdepke”. No i proszę… – Kiedy napisał pan swoją pierwszą książkę i dlaczego? – Książka „Kacperiada. Opowiadania dla łobuzów i nie tylko” ukazała się jedenaście lat temu. Miała być prezentem dla mego syna, Kacpra – bo opowiada właśnie o nim. Choć też w niej występuję, jako ten większy, ale wcale nie mądrzejszy. Wcześniej jednak opowiadania o Kacprze ukazywały się w „Świerszczyku”. Byłem jego naczelnym od dwudziestego drugiego roku życia – gdy jakiś autor nie przynosił na czas zamówionego tekstu, opowiadania lub baśni, musiałem szybko zapełniać lukę w numerze. Pisałem wtedy dość dużo. Niedawno, jako że wydawnictwo Literatura szykuje się do wydania zbioru moich tekstów, przeglądałem je, także te napisane przed laty. Jestem zdumiony i pełen uznania dla możliwości młodego mózgu. Pisałem naprawdę nieźle – mimo permanentnego zmęczenia. – Jan Brzechwa mawiał, że „przez odpowiednią lekturę dla dzieci kształtuje się smak przyszłego czytelnika, któremu toruje się drogę do wielkiej poezji, do literatury klasycznej”. Jak się pan, jako bardzo poczytny autor, z tą świadomością i odpowiedzialnością czuje? – Dzisiaj walka toczy się o coś dużo poważniejszego – bo już nie tylko o gust czytelniczy, ale w ogóle o czytelnictwo! Jeżeli nie przekonamy do czytania dzieci, wyrosną z nich dorośli, którzy po książki po prostu nie sięgną. Batalia o czytelnictwo wśród dzieci jest tak naprawdę batalią o przyszły kształt kultury. Proszę wybaczyć militarną terminologię. Kto wie jednak, czy na naszych oczach nie zawali się cywilizacja budowana na słowie pisanym. I wcale nie chodzi o wypieranie książek papierowych przez ebooki – w obu przypadkach mamy do czynienia z książkami. Gorzej, że właśnie wyrastają obok nas ludzie, którzy nie są w stanie przyswoić sobie żadnego dłuższego tekstu, ludzie o przytępionej percepcji. Przekonanie dzieci do czytania książek jest najważniejszym, co możemy zrobić dla naszej kultury. Chciałbym, żeby mieli to na uwadze nie tylko światli rodzice, dziadkowie czy nauczyciele, ale także dziennikarze i politycy. Piszę książki, których celem jest dostarczeniem czytelnikom rozrywki – ale jednocześnie …