Pamięć tworzy materię niejednolitą. Wspomnienia napisane przez panią, bo za takie uważam tom „Z pamięci”, są rzeczywiście bardzo kapryśne. Pewien czas jest w tej książce, rzekłbym, nadreprezentowany, innego nie ma wcale. Na ogół przyczepiają się do pamięci, niestety, głupstwa. Ale i wydarzenia wyjątkowe. Mnie najbardziej utkwiły w pamięci lata okupacji, do tego stopnia, że mogę określić jaka była pogoda w danym roku, przy czym mam jeszcze teorię, wskazującą na to, że jak są ciężkie warunki historyczne to pogoda swoje dokłada. Taka była zima 1939/40, nie pamiętam podobnie ostrej aż do 1945 roku, gdy przychodziły rosyjskie wojska, a niemieckie odchodziły. Spędzałam tamten czas w Rabce, urodził się mój starszy syn i z nim właśnie, sześciotygodniowym, jechaliśmy furką z Rabki do Krakowa, przy dwudziestu stopniach mrozu. Nawet kataru nie miał. Stawisko, wasz podstołeczny dom przeżywał przez lata okupacji, a szczególnie po Powstaniu, prawdziwe najazdy warszawian, często z dnia na dzień wyzutych z wszelkiej własności. Po Powstaniu do stołu zasiadało dzień w dzień 20-30 osób. Wreszcie moi rodzice wydali rozporządzenie, by gotować kolosalne gary zupy na mięsie i każdy dostawał tej zupy ile chciał. Także chleb był bez ograniczeń, ale o resztę trzeba już było zadbać samemu. Duży hol w Stawisku ma coś w rodzaju galeryjki, ułożyliśmy na niej sienniki i tam mieszkali ludzie. A Jerzy Andrzejewski z żoną i synem znalazł dla siebie miejsce pod biurkiem. Na Stawisku w tamtych latach spotykali się młodzi konspiratorzy, literaci, ukrywali Żydzi. Jak to było możliwe? Wszystkim się wydaje, że spędzaliśmy okupację inaczej. Tak oczywiście nie było, choć Stawisko w jakiś sposób było bezpieczne. Niewykluczone, że z powodu niemieckiej skrupulatności. Jak urządzali rewizje w Podkowie, to nie u nas, bo Stawisko nie należało do Podkowy, tak jak nie należało do Brwinowa czy Milanówka. Ale ogarnięcie wszystkiego i przez nas było niemożliwe. Kiedyś moja mama zobaczyła jak dwóch nieznanych jej ludzi w pokoju obok przelicza góry pieniędzy. Radę znalazła Wanda Gojawiczyńska, córka Poli, które dłuższy czas razem u nas mieszkały. Wanda była ostra, wsunęła głowę, wrzasnęła: „Już was nie ma” i zlikwidowała problem w zarodku. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kim byli ci ludzie, zapewne znajomymi znajomych naszych znajomych. Do powstania wydawać się pewnie mogło, że ta artystyczna prowizorka może przetrwać. Że Baczyński będzie zajadał się kaszą gryczaną i parodiował „Lilie” Mickiewicza, Miłosz proponował niemądre zabawy, Kołoniecki recytował swoje poezje. I jakoś ten dawny, może śmieszny ale dobry świat ocaleje. Powstanie Warszawskie położyło kres takim złudzeniom. Miałam zdjęcie znad naszego stawu, gdzie zimą graliśmy w hokeja, ja nawet na bramce. Z ośmiu chłopaków na tej fotografii przeżył jeden, Andrzej Łapicki. Ale to, że młodzi ludzie ginęli w walce nie było najgorsze. W ich śmierci był sens, wiedzieli o co się bili. Ale ginęli też starzy, tracąc wszystko, co kochali i mieli. A śmierć była za rogiem. Moi wujostwo, starsi już państwo przyszli do nas z Brwinowa, to kawałek drogi, niosąc na rękach swego ośmiomiesięcznego wnuka. Jego matkę po drodze zastrzelił Ukrainiec i ten chłopiec był cały we krwi matki. Oni mi go oddali i ja w misce myłam dziecko z tej krwi. Zbyt rzadko, niestety, tragediom towarzyszyły radości, gdy ludzie odnajdywali się na Stawisku bądź otrzymywali tam wiadomość o bliskich, że żyją, gdzieś tam czekają. W liście do Jerzego …