Tajfuny mają już prawie pięć lat. Oficjalnie zaistniały 29 października 2018 roku. Właśnie wtedy w niewielkim lokalu przy ul. Chmielnej 12 w Warszawie otworzyłyście panie księgarnię oferującą książki o tematyce azjatyckiej. Data otwarcia księgarni nie była przypadkowa: według japońskiego kalendarza przypadał wtedy taian, czyli dzień szczęśliwy, sprzyjający nowym inicjatywom. I gdy obserwuję, w jaki sposób rozwijają się Tajfuny – zarówno księgarnie (druga placówka działa w Krakowie), jak i wydawnictwo – to przekonuję się, że termin startu okazał się niezwykle trafiony! Także dla literatury azjatyckiej, która w naszym kraju również dzięki Tajfunom staje się coraz popularniejsza! Uświadomiłam sobie ostatnio, że w ciągu tych pięciu lat bardzo wiele się działo, a mało było takiego „normalnego” czasu. Pierwszą książkę opublikowałyśmy na początku 2019 roku. W pierwszym roku działalności wydałyśmy cztery tytuły, po czym zaraz w 2020 roku wybuchła pandemia. Jeden rok pandemii, drugi i trzeci rok pandemii, wojna w Ukrainie… i tak mija pięć lat Tajfunów. Jeszcze nie miałyśmy takiego roku, żeby był jakiś spokój, żebyśmy mogły sobie wszystko dokładnie zaplanować. Ten pierwszy rok niby nie był obarczony tragicznymi wydarzeniami, ale wtedy dopiero zaczynałyśmy – nie wiedziałyśmy, czy pomysł w ogóle wypali, konieczne było dokładne planowane, spinanie budżetu i kosztowało nas to wszystko ogrom pracy, czasu i stresu. Teraz branżę kultury dość mocno dotyka inflacja. Życzyłabym sobie, żeby chociaż przez rok doświadczyć spokoju, żeby można było sobie różne rzeczy po prostu ułożyć. W kalendarzu przez te pięć lat z jednej strony zrobiłyśmy dużo, ale też dużo się działo wokół nas i czasami nie było możliwości faktycznego skupienia się na naszych działaniach, bo trzeba było ciągle funkcjonować w trybie kryzysowym. Jak liczny jest zespół Tajfunów? Mamy teraz dwie księgarnie stacjonarne – w Warszawie na Chmielnej i w Krakowie na Augustiańskiej. W każdej z nich pracują po dwie osoby, a po stronie wydawniczej są trzy osoby. Ja i Ania Wołcyrz, z którą razem założyłyśmy Tajfuny, odpowiadamy za pion redakcyjno-wydawniczy. Pracuje z nami Julia, która nas wspiera w różnych działaniach promocyjnych i odciąża w sprawach administracyjnych. W sumie jest nas siódemka. I to jest optymalny skład? Trzeba mieć czas i moce przerobowe na przygotowywanie książek. Dziesięć tytułów rocznie to jest dla nas maks, którego pewnie nie przeskoczymy, bo każda książka, którą wydajemy, przechodzi przez moje i Ani ręce. W innych sprawach, jak na przykład w dystrybucji czy w promocji albo w działaniach księgarnianych, inne osoby są w stanie nas odciążyć, ale przy części wydawniczej to jest limit, którego raczej nie przeskoczymy. I uważam, że to dobrze. Od początku Tajfunów myślałyśmy o seriach. Mamy naszą serię główną, w której wydajemy literaturę piękną, zarówno współczesną, jak i teksty troszkę starsze z różnych państw azjatyckich. Seria ma też charakterystyczny i spójny design. Co istotne, zawsze zapraszamy do współpracy artystę z danego kraju, czyli jeśli mamy książkę z Japonii, to ilustracja okładkowa również jest wykonana przez japońskiego artystę, jeśli z Singapuru – to singapurskiego i tak dalej. Oprócz serii głównej jakie są jeszcze inne? Mamy też serię „Mini”, w której wydajemy teksty bardziej klasyczne. Jesienią tego roku startujemy z serią non-fiction. Czyli okładki nie pochodzą z oryginalnych wydań? Nie, zamawiamy albo sami znajdujemy ilustracje na okładki. Wymarzyłam sobie, i to nam się chyba nawet udaje, żeby wydawać na tyle różne rzeczy i wydawać je na tyle ładnie i estetycznie, żeby czytelnicy chcieli je kolekcjonować. Mam świadomość, że jeśli tych książek wydawałybyśmy więcej, to byłoby to dla nich nie do przeskoczenia, zwłaszcza finansowo, na przykład żeby kupić 30 książek jednego wydawnictwa. Więc tak sobie myślę, że 10 czy 12 książek to już naprawdę maksimum. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko ciągle drożeje, jedna książka miesięcznie to dla niektórych osób i tak spore obciążenie. Książki Tajfunów są wyjątkowe, wysmakowane, tak pod względem tekstów, jak i oprawy oraz doboru papieru. Pięknie się prezentują na półkach. Jak udaje się paniom odnaleźć balans pomiędzy jakością o ceną, szczególnie teraz, gdy koszty wydawania książek są coraz wyższe? Chciałabym mieć odpowiedź na to pytanie i jakąś receptę. Chyba warto podkreślić, że my od samego początku mamy swoją politykę ceny okładkowej. Nie udzielamy rabatów w naszych księgarniach, na targach czy w sklepie internetowym, nie robimy żadnych wyprzedaży. Na samym początku, te pięć lat temu, spotkało się to z mocnym zdziwieniem wielu osób. To nie jest popularne… Niektórzy przedstawiciele branży mówili nam, że tak się nie da, że nikt u nas nic nie kupi. Ale chyba udało i uznaję to za nasz duży sukces, że przekonałyśmy do tego naszych czytelników i czytelniczki. Tłumaczyłyśmy i nadal tłumaczymy na targach, ale też w podcastach, wywiadach, jak działa polski rynek książki. Bardzo mi zależy na tym, żeby cena okładkowa faktycznie odzwierciedlała wartość książki. Mogłabym wydać książkę z ceną 79 zł, zamiast na przykład 49 zł, i na start zaoferować 40 proc. rabatu. I każdy by miał wrażenie, że zrobił deal życia, mimo że zapłaciłby tyle samo. No właśnie, coś tu jest nie tak. Niestety przyzwyczailiśmy się już do tego w naszej branży, co jest śmieszne, kiedy porównamy to do innych branż. Gdy idziemy do kawiarni, nie oczekujemy, że dostaniemy rabat na kawę, nie oczekujemy, że gdy pójdziemy do fryzjera to będzie taniej, bo zaczniemy się targować. A gdy idziemy do kina, nie pytamy przy kasie o rabacik, prawda? My na początku spotykałyśmy się z tym zdecydowanie częściej niż teraz, ale starałyśmy się tłumaczyć, że chcemy płacić uczciwie tłumaczom, redaktorkom, korektorkom, każdy z nas jest zatrudniony na umowę o pracę. Według mnie każdy nasz tytuł ma uczciwą cenę. Ale teraz mamy wysoką inflację… Faktycznie, jeszcze jestem nieprzyzwyczajona do końca do tych cen poinflacyjnych, nadal żyję w świecie, w którym książki powinny kosztować 39 zł. Kiedy sobie wyliczam, ile powinien kosztować nasz nowy tytuł i się okazuje, że już się mniej nie da, to mam dysonans poznawczy, ale z drugiej strony staram się wyliczać ceny książki tak samo, jak to robiłam od początku. Kocham Excela, mam swoją „master tabelkę”, do której wpisuję każdy koszt, który będzie częścią tej książki i jeśli mi wychodzi, że ma ona kosztować 49 zł, to ona tyle będzie kosztować. Ale na pewno ostrożniej podchodzimy na przykład do kupowania nowych tytułów. W pandemii otworzyłyśmy drugą księgarnię, a teraz myślę, że nawet gdybyśmy chciały, to mimo naszej dobrej sytuacji finansowej, niekoniecznie jest teraz czas na wielkie inwestycje, na przykład na otwieranie kolejnej księgarni w innym mieście. Zawsze dobierałyśmy tytuły bardzo uważnie i od zawsze są książki, które my obie wręcz kochamy. Trochę nieświadomie udało nam się stworzyć taki model, który działa. Wiadomo, że raz jest lepiej, raz gorzej, ale nigdy jakoś nas nie kusiło, żeby wydawać znacznie więcej niż 10-12 książek rocznie. Nie chciałyśmy, jak wiele wydawnictw, tworzyć nowych imprintów, wchodzić w literaturę Young Adult tylko dlatego, że to robi każdy. Albo na przykład skupiać się jedynie na sprzedaży w szerokiej dystrybucji. Rabaty na poziomie 55-60 proc. ceny okładkowej są już teraz standardem, a koszty produkcji jednak są coraz wyższe; tak jak i zresztą wszystkiego innego, bo i czynsze są droższe i stawki tłumaczy teraz wzrosły, bo ich koszty życia rosną, nasze koszty życia rosną… Nie mam poczucia, że musimy nie wiadomo jak wstrzymywać konie i wybierać jak najtańszy papier itd., ale jednak z tyłu głowy cały czas mam to, że nawet gdy rodzą się ciekawe pomysły, to teraz niekoniecznie jest czas na ich realizację i często lepszą opcją jest zapisanie ich do takiego mentalnego kajetu pod tytułem „na później”. Jednak ceny książek i tak trzeba podnosić… Zdarza się to u nas przy tytułach, które są w domenie publicznej i nie trzeba ponosić kosztów na tantiemy. Kilka razy musiałyśmy zwiększyć cenę okładkową. Książka, która w 2019 roku kosztowała 39 zł, teraz kosztuje 42 zł i niby to jest niewielka różnica, ale te kilka złotych pokrywa różnicę w cenie druku per egzemplarz. Są takie rzeczy, których niestety nie unikniemy, ale staramy się nie rezygnować z jakości, nawet jeśli książka będzie musiała być odrobinę droższa albo wyjść odrobinę później lub nie mieć jakiegoś tam uszlachetnienia na okładce. Na pewno nie chcemy iść w tę stronę, że wydrukujmy książkę na słabej jakości papierze, który zżółknie po dwóch tygodniach, bo jednak przyzwyczaiłyśmy czytelników i czytelniczki do jakości. Nie po to tyle siły, energii i czasu poświęcałyśmy na to, żeby dopracowywać nasze publikacje, i pod względem samej treści, i wyglądu, aby teraz stwierdzić, że robimy taniej, bierzemy zdjęcia ze stocka itd. Wiadomo, na krótką metę byśmy oszczędziły, ale na dłuższą metę rozczarowałybyśmy czytelników i czytelniczki. A wokół Tajfunów stworzył się już fanklub. Macie bardzo ciekawą politykę w kwestii przedsprzedaży. Książki przed premierą na stronie wydawnictwa są oferowane w pełnej cenie, a oprócz tego dbacie też o księgarnie kameralne, bo w pierwszej kolejności nowe książki trafiają właśnie do nich. Tak, przede wszystkim dlatego, że same prowadzimy księgarnie. To jest niepokojące, że jakaś książka oferowana jest w przedsprzedaży tylko w jednej sieci i to za pół ceny, a potem księgarze mogą ją zamówić z hurtowni z rabatem, powiedzmy, 30 proc. Przecież niewiele osób kupi tę książkę miesiąc później i to po wyższej cenie. To jest niestety strzelanie księgarzom w kolano. Słyszymy często od czytelników, że za granicą to są ładne księgarnie, a w Polsce to z tym średnio. I wtedy wyjaśniam, że często w tych krajach są regulacje dotyczące cen książki, które pozwalają księgarniom na rozwój. W Japonii czy Korei książki sprzedaje się w cenach okładkowych, po prostu tak tam jest i tyle. Standardowym rozwiązaniem jest to, że kupujemy książkę w księgarni czy nawet zamawiamy ją w internecie i po prostu płacimy cenę okładkową. To jest kwestia przyzwyczajenia. Gdybym najpierw skierowała naszą książkę w przedsprzedaży do jakiejś sieciówki, po tym jak obliczyłam, że musi kosztować tyle i tyle, oczywiście musiałabym udzielić ekstra rabatu – jak mam wtedy przekonać czytelniczki i czytelników do tego, że mają w ogóle przychodzić do stacjonarnych księgarni, na przykład do Tajfunów? Uważam, …