Pomysł narodził się dość dawno i właściwie spontanicznie, dosłownie w drodze pod górkę. Lecz od pomysłu do realizacji droga daleka. Oczywiste jest, że wśród czytelników „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI” znajdują się podróżnicy. Może więc warto zaprosić chętnych do wymiany doświadczeń? Przy czym nie chodzi o refleksje studyjne, lecz par excellance turystyczne. W trakcie wędrówek trafiamy przecież na rozmaite miejsca związane bezpośrednio z książką. O takich właśnie proponuję ludziom drogi i słowa napisać. Wszak docieramy z krajowego podwórka do obszarów dla nas egzotycznych, gdzie książki jak najbardziej funkcjonują, za to produkuje oraz sprzedaje się je w rynkowych warunkach zupełnie innych niż nasze. Wszystko zresztą jedno, jakie warunki, skoro książki są wszędzie i wszędzie są piękne. Gorąco więc zachęcam do prezentacji spostrzeżeń na temat realiów wydawniczych w regionach globu gorzej rozpoznanych z naszej europejskiej, a zwłaszcza polskiej perspektywy. Opowiedzmy innym czytelnikom o spotykanych podczas włóczęgi drukarniach, księgarniach, bibliotekach, rozmaitych instytucjach książki istniejących w krajach Azji, Afryki, Ameryki Południowej. Jeszcze raz zaznaczam. Nie chodzi mi o uczone dywagacje, a o podróżnicze spostrzeżenia, impresje ujawniające się przed czujnym okiem w trakcie turystycznych peregrynacji. NEPAL Ostatecznie zdopingowany zostałem własną listopadową wyprawą sprzed ponad dwóch lat, wtedy bowiem wyruszyłem na trekking w Himalaje. Konkretnie zaś poleciałem do Nepalu, gdzie najpierw przebywałem w Katmandu, później w Pokharze oraz innych miastach, następnie zaś wdrapywałem się przez kilka dni do bazy pod Annapurną (4130 m n.p.m.). Trasy himalajskie okazują się – do wysokości mniej więcej trzech i pół tysiąca metrów nad poziom morza – raczej nietrudne dla doświadczonego górskiego turysty. Co najlepiej potwierdza fakt, iż na przykład trzy lata wstecz rejon Sanktuarium Annapurny (zwanym też Annapurna Conservation Area) odwiedziło około stu jedenastu tysięcy (sic!) turystów z całego świata, a wśród nich zdarzają się prawie jeszcze dzieciaki, także osoby zdecydowanie starsze. I też na ogół dają radę. Czyli w zasadzie strachu nie ma. Znam miejsca w Tatrach, gdzie wdrapywać się trudniej. Wędrówki mojej grupy (dziesięć kobiet, trzech mężczyzn i miejscowi tragarze) podczas wspinaczki codziennie trwały od pięciu do ośmiu godzin. Miałem zatem sporo czasu, żeby o różnych sprawach pomyśleć, gapiąc się równocześnie dokoła. Później, zszedłszy z Himalajów, oglądałem jeszcze nepalskie niziny, zwłaszcza główne miasta tego kraju, a przy okazji interior. Pierwsze spostrzeżenie było następujące: na temat Nepalu przeważnie wiemy tyle, co nic. Ów kraj, wymieniany zazwyczaj w Polsce jednym tchem wraz z maleństwami istniejącymi w tych samych regionach dalekiej Azji, egzystuje dla nas częstokroć jako mit. Co będę gadał, sam przed wylotem uległem złudzeniu. A wystarczyłoby w Warszawie więcej poczytać, by zrozumieć, że między wymienianymi jednym tchem pospołu Nepalem, Bhutanem oraz Sikkimem występuje zasadnicza różnica. Przy czym jest to różnica skali… Oto fakty. Sikkim, obecnie wchodzący w skład Indii, liczy sobie nieco ponad sześćset tysięcy obywateli (różnie podają rozmaite źródła) i co prawda ludność istotnie jest przede wszystkim pochodzenia nepalskiego, jednak stanowi zupełnie osobną grupę narodową. Znowu co do królestwa Bhutanu, ponoć krainy niekończącego się szczęścia, trzeba mieć świadomość, iż populację mieszkańców radośnie oficjalnie uśmiechniętego państewka z dominacją grup tybetańskiej oraz tybetańsko-birmańskiej władze oraz wiarygodne informatory szacują na mniej niż osiemset tysięcy osób. Inna sprawa, czy wszyscy się w Królestwie Smoka tak znów do rozpuku radują z osiąganych warunków życia. Natomiast Nepal oznacza zupełnie inny rozmiar wśród azjatyckich krain. Rzecz jasna, nie mówimy o kraju tak ogromnym jak subkontynent indyjski, ale… Dzisiejszy Nepal liczy wedle oficjalnych statystyk trzydzieści i pół miliona obywateli. W Katmandu, czyli stolicy, zarejestrowanych jest ponad milion dwieście tysięcy regularnych mieszkańców! Rozmaite opracowania szacują tę liczbę znacznie wyżej. Zatem, kiedy zajmujemy się państwem noszącym teraz oficjalną nazwę Federalna Demokratyczna Republika Nepalu, warto mieć świadomość, że pod względem liczebności całej populacji ów górzysty kraj można z powodzeniem porównywać do trzydziestoośmiomilionowej Polski. Można. Jednak wszystkie inne parametry, poza zbliżoną liczbą ludności w Polsce i Nepalu, okazują się odmienne, poczynając od poziomu dochodu narodowego. W Nepalu dochód narodowy na głowę mieszkańca wynosi, w przeliczeniu, sześćset trzydzieści dziewięć USD, w Polsce zaś per capita – dwanaście tysięcy siedemset dwadzieścia jeden USD. Z grubsza licząc, statystycznie Nepalczycy zarabiają dwadzieścia razy mniej niż my. Poza głównymi miastami, ściśniętymi u podnóża Himalajów, podstawę utrzymania zapewnia przede wszystkim prymitywne rolnictwo, zwłaszcza uprawy ryżu oraz prosa prowadzone na małych, tarasowych poletkach. Sytuację ekonomiczną dramatycznie pogłębiło trzęsienie ziemi sprzed pięciu lat (potworne, siedem i osiem w skali Richtera!), kiedy zginęło ponad osiem tysięcy osób, a straty materialne, do jakich wtedy doszło, szacuje się na dziesięć miliardów dolarów. Ludność nepalskich plemion górskich od dawna istotną cześć dochodu czerpie z obsługi międzynarodowych wypraw trekkingowych, podczas których młodzi Newarowie, Dari, a także bardziej znani w świecie przedstawicie grup Szerpa, również Gurkowie i inni pracują jako tragarze, dźwigając ciężkie bagaże. Od razu dodam, że nie wszyscy górscy Nepalczycy na co dzień żyją z turystów; wśród trzynastu chłopaków obsługujących mój zespół wspinaczkowy było co najmniej kilku studentów uniwersytetów w stołecznym Katmandu. Dopiero pozostali z naszych Nepalczyków to byli zawodowi tragarze. Dochód każdego za wnoszenie i znoszenie osiemnastu kilogramów sprzętu indywidualnego turysty plus kilka kilogramów własnych …