Drewniak z przylepionymi do bocznej ściany schodkami był niezamieszkały od śmierci gosposi Cecylki, która zajmowała się sprzątaniem i gotowaniem u doktorostwa w sąsiedztwie. Pracowała u nich przez kilkadziesiąt lat i była na prawach członka rodziny, jednak mieszkała osobno z kilkoma kotami różnej maści i wieku. Prawdopodobnie koty stanowiły przyczynę jej oddzielnego zamieszkania. Doktorowa cierpiała na nieuleczalną alergię i kocia sierść powodowała natychmiastowy wybuch choroby. Gosposia Cecylka miała niewielki kawałek drogi do obowiązku, a wracała tylko na noc. Koty wychodziły jej na spotkanie, pomiaukując i stawiając na sztorc ogony. Przynosiła im smakowite resztki z obiadu i kolacji. — Kocia Królowa — powiadał na ten widok Stary Doktor i uśmiechał się dobrotliwie. Gosposia Cecylka zmarła pięć lat temu. Wkrótce doktor i jego żona Anna, równie wiekowi, przenieśli się jedno po drugim na tamten świat. W domu z wieżyczką, ozdobioną kurkiem tańczącym na wietrze, nie wiedzieć czemu nazywanym Dworkiem, zamieszkał syn z Warszawy, również lekarz, który w odróżnieniu od ojca został Młodym Doktorem. Przybył tu z żoną, delikatną kobietą o rudych puszystych włosach, zakochaną w prozie Virginii Woolf; uczyła angielskiego w społecznym gimnazjum o wysokiej renomie. Pobliski drewniak pozostał pusty. Chylił się do upadku. Dach zapadł się, pogłębiało się pęknięcie w podmurówce od frontu, stopnie schodków popróchniały. Właścicielka przyjeżdżała z Warszawy raz w miesiącu. Była to starsza osoba, podpierająca się laseczką z ozdobną, mosiężną rączką. Obchodziła podwórze drobnymi kroczkami, często przystawała i wzdychała. Przywoził ją autem mężczyzna w średnim wieku, elegancki i starannie uczesany, który nie wychodził z wozu. Puszczał hałaśliwą muzykę z kompaktów i palił papierosa. Spoglądał na zegarek i bębnił palcami po kierownicy. Podobno nie brakowało chętnych na kupno tej posesji, lecz starsza pani odmawiała. Albo upierała się przy zbyt wysokiej, nierealnej cenie sprzedaży. Tak mówili dwaj bracia, właściciele agencji kupna i sprzedaży w pawilonie przy placu targowym. Dom wyglądał żałośnie. Dogorywał. Stanowił niszczejący zabytek dawnej architektury typowej dla tej podmiejskiej strony, zwany niegdyś żartobliwie „świdermajerem”. Pomalowany na brązowo, z zielonymi szlaczkami framug okiennych, spadzisty dach z okrągłym okienkiem, ganek oszklony kolorowymi szybkami i dekoracyjne esy-floresy rzezane w drewnie ozdabiające front. Przed wojną mógł być pensjonacikiem dla przyjezdnych. Najstarsi mieszkańcy miasteczka twierdzą, że dom wzniósł kupiec bławatny Szmul Herszowicz wyłącznie dla swojej licznej rodziny zjeżdżającej na letnisko. Powietrze tych piaszczystych okolic porośniętych sosnowymi zagajnikami działało ozdrowieńczo po duchocie i smrodzie w murach wielkiego miasta. Już sam błękit nieba i słońce podnosiły na duchu. Letnicy wdychali z rozkoszą woń żywicy, bujali się na hamakach w cieniu drzew i opędzali się od much. Rozkosz wypoczynku. Pewnie tak było. W każdym razie na podwórzu pozostała dziecięca huśtawka na stalowych linach zawieszona między dwoma sosnami i tak wisiała, choć od lat nie korzystało z niej żadne dziecko. Dopiero jesienią ubiegłego roku na podwórzu opuszczonego drewniaka pojawił się człowiek. Nieduży, krzywonogi, z wyłysiałą głową okoloną z tyłu resztkami długich włosów w skrzydlatych strąkach opadających na kark. Stał przy płocie i kopniakami obutej w masywny but nogi sprawdzał stan parkanu. Sztachety rozpadały się w próchno. Rozglądał się i pogwizdywał. Wszedł na wyższy stopień schodów prowadzących na poddasze i podskoczył. Deska zatrzeszczała i pękła. Następny stopień wyłamał się do szczętu i zwalił na ziemię. Żona Młodego Doktora jak zwykle o tej porze wybrała się na spacer z dwoma psami, wilczurem Drabem i małym, kulawym Pikiem, znalezionym zeszłorocznej zimy na wysypisku śmieci w dole po gliniance. Cudem przywrócony do życia, radosna wdzięczność przepełniała go po brzegi, łasił się i pląsał, liżąc dłonie wybawicielki, próbował podskoczyć i pocałować ją w policzek. Lubiła poranne przechadzki jesienną melancholijną porą. Snuły się mgły, świat wydawał się chwilami nierealny, bajkowy. Inny niż zazwyczaj. Pozbawiony napięć i brzydoty. Szła ścieżką wzdłuż rozpadającego się parkanu ogradzającego opuszczony drewniak i prawie nadepnęła na dorodnego podgrzybka. Zamszowy brąz jego kapelusza lśnił świeżością, jakby przed chwilą wyrósł z ziemi. Był to okaz rzadko spotykany w rachitycznych, zaśmieconych i zdeptanych laskach. Ostrożnie ukręciła korzeń, chroniąc grzybnię przed zniszczeniem. Podniosła do góry i wtedy zauważyła nieznanego mężczyznę za płotem. — Niech pan spojrzy! — wykrzyknęła radośnie. — Cóż za zdobycz! Mężczyzna rzucił krótkie spojrzenie w jej stronę i zaraz opuścił głowę. Przegarniał czubkiem buta w liściastej ściółce. — Widzi pan? — zapytała. Bardzo pragnęła podzielić się z kimś uciechą ze znalezienia okazałego grzyba. — Nic mnie to nie obchodzi — mruknął wreszcie mężczyzna i odwrócił się plecami. Mocnym kopniakiem rozrzucił kupkę liści, którą przedtem zagarnął. Odszedł. Skrzypnęły przeraźliwie dawno nie otwierane, wypaczone drzwi ganku. Zniknął. A więc to sąsiad. Już wczoraj w sklepiku spożywczym na rogu kobiety mówiły, że ktoś wprowadził się do opuszczonej rudery. Tutaj wiadomości rozchodzą się błyskawicznie swoistym telegrafem sprawnie składającym drobne spostrzeżenia w spójną całość. Pokojarzono nagłe pojawienie się właścicielki z Warszawy i jej spotkanie z nieznajomym mężczyzną przy furtce opuszczonej posesji. Jak nic wynajemca. Żona Młodego Doktora była zaskoczona i dotknięta jego zachowaniem. Lubiła wdawać się w przyjazne pogawędki z przypadkowo napotkanymi ludźmi i nigdy nie została tak gburowato potraktowana. Ordynus jakiś. Tak pomyślała i rzeczywiście dalsze zdarzenia w pełni potwierdziły jej przekonania. Musiał to być ponurak i odludek. Z nikim nie rozmawiał. Zbywał pytania monosylabami, burknięciami lub po prostu milczał. Nawet zwyczajowe „co tam słychać?” pozostawało bez odpowiedzi. Patrzył pustym wzrokiem bez żadnego wyrazu i odchodził. Jakby nie widział ludzi. Może nie chciał widzieć. Zajeżdżał na podwórze rozklekotanym, wysłużonym oplem z przyczepą. Przywoził jakieś narzędzia, świdry, piły, palnik i tym podobne. Sądząc po ich wyglądzie, musiały służyć do cięcia czegoś twardego. Właściciel składu materiałów budowlanych przypuszczał, że wykonuje roboty glazurnicze na osiedlu jednorodzinnych szeregowców, które niedawno wyrosło na miejscu dwóch zasypanych glinianek za wiaduktem kolejowym. Nowoprzybyły zaglądał do magazynu materiałów budowlanych, pytał o ceny towarów. Szczególnie interesowały go rozmaite płytki i kafelki do wykładania łazienek, kuchni, basenów. Znał się na rzeczy. Dopytywał o upust przy zakupie większej ilości. — Glazurnik — właściciel wyraził przypuszczenie co do fachu przybysza. Tak został nazwany. Po prostu Glazurnik. Nikt nie wiedział, jakie nosi imię i nazwisko. W pierwszych dniach zajął się płotem ogradzającym domostwo, w którym zamieszkał. Powbijał nowe paliki w miejsce przegniłych, spróchniałych. Uzupełnił brakujące sztachety, zwiększył ich ilość, poprzybijał jedną deskę do drugiej i płot zupełnie zamknął widok na posesję. Potem pozamykał wszystkie okiennice. Wybite kolorowe szybki w okienkach werandy zastąpił dyktą. Cóż za posępny efekt tych czynności. Zamiast ożywić dom, uczynił go jeszcze bardziej martwym. Jego postępowanie było co najmniej dziwaczne. Żona Młodego Doktora nieraz podczas wieczornej przechadzki zbliżała się do sąsiedzkiej posesji. Dom znaczył się bryłą czarniejszą od nocy. Żadnego światła, ani dźwięku radia czy telewizji. Martwa cisza. Siedzi w ciemnicy, wcześnie kładzie się spać? Za dnia nie pokazywał się prawie wcale. Szła wzdłuż płotu. Była to wąska ścieżka wydeptana przez lata. Tędy gosposia Cecylka wracała zawsze od Starego Doktora. Koty witały ją w połowie drogi całą gamą dźwięków o różnym stopniu nasilenia. Nagle syknęła z bólu i gwałtownie uniosła stopę. Przez cienką podeszwę tenisówki wbił się gwóźdź. Sączyła się krew. Rozejrzawszy się, dokonała zaskakującego odkrycia. Ścieżka przy płocie na całej długości została obłożona starymi sztachetami z zardzewiałymi gwoździami sterczącymi ostrymi końcami do góry. Na szczęście skaleczenie okazało się powierzchowne. Wystarczyła woda utleniona i plaster. Nigdy przedtem takiej pułapki na ścieżce nie było. Musiał to zrobić Glazurnik podczas naprawy płotu. Spróchniałe, nieużyteczne sztachety porozkładał na ścieżce. Celowo ułożył gwoździami do góry. Okropność! Następnego dnia całe przedpołudnie wolne od lekcji w szkole czatowała ukryta za kępą bzów przy drodze wyjazdowej z domu Glazurnika. Doczekała się. Wyjeżdżał samochodem z przyczepą kopiasto wyładowaną i przykrytą plandeką. Zatrzymała go stanowczym gestem. — Co pan wyprawia?! — zapytała ze złością. — Po co tymi dechami obłożył pan płot? Dzieci tędy chodzą do szkoły, starsi ludzie do sklepu. Pokaleczą się! Nie zmieszał się wcale. Wychylił głowę z szoferki i splunął. — Po co… — powtórzył rozwlekłym głosem. — Ano przed złodziejami i innymi natrętami. Wykrzywił twarz w grymasie, który miał być uśmiechem. Uzębienie miał przetrzebione, duże krzywe zęby jak kły na przedzie i gołe dziąsła. Odjechał z dychawicznym charkotem silnika. Co za człowiek! Tak pomyślała żona Młodego Doktora. Było to przykre sąsiedztwo i zaczęło dostarczać innym niechcianych wrażeń. Na podwórzu przed domem wyrósł stos rupieci, popękanych opon, pogiętych blach, kłębów poszarpanych foliowych płacht, zwojów kolczastego drutu, kilka łopat bez trzonków, metalowa dziurawa beczka po jakimś smarze. Nie wiadomo skąd zwiózł to wszystko i do czego miało to służyć. Ogródka nie uprawiał. Skosił wysoką trawę, pokrzywy i inne zielsko porastające wokół domu i na tym poprzestał. Nawet nie zagrabił. Ścięta zieleń schła i żółkła. Kiedy przyszły deszcze, zamieniła się w gnijącą maź. Jemu to nie przeszkadzało. Najczęściej chodził w gumiakach i z jakąś głupkowatą satysfakcją właził w grząskie kałuże i rozbryzgiwał błoto. Był samotny. Nikogo nie przyjmował. Raz tylko żona Młodego Doktora zobaczyła dwie dziewczyny jaskrawo wymalowane, w kusych spódniczkach. Szarpały bezskutecznie za klamkę furtki w ogrodzeniu, które nazwała „palisadą idioty”. Jedna mówiła do komórki podniesionym głosem: — No, otwieraj, kurwa! Jesteś, czy nie jesteś! Paliły papierosy i chybotały się na bardzo wysokich obcasach. Łatwo rozpoznawalna profesja. Było zimno, wietrznie. Zaczął padać drobny, ale gęsty deszcz. Żona Młodego Doktora przeistoczyła się w cierpliwego detektywa. Skryta za swoim płotem, wyczekiwała: wejdą, czy nie wejdą. Z domu Glazurnika nie dochodził najmniejszy odgłos. Przecież musiały być z nim umówione. Odeszły z niczym. Bardzo rozeźlone. Przeklinały. Posłyszała lekki śmiech za plecami. Odwróciła się gwałtownie. Za nią stał mąż. Młody Doktor wrócił akurat ze szpitalnego dyżuru. Popatrzył na żonę. Spojrzał na ruderę sąsiada. — Korci Cię, kochanie — objął ją i przytulił serdecznie. Słowo „korci” brzmiało wieloznacznie. Zapadło jej w pamięć. Z drugiej strony, za łysym, piaszczystym wzniesieniem, dom doktorostwa (niedawno poddany gruntownej renowacji; dachówka wymieniona, popękane kolumienki werandy załatane cementem, wieżyczka z kogutem obita zieloną blachą) sąsiadował z pustym placem z barakowozem po środku. Właściciel, pan z siwą, trójkątną bródką, emerytowany geodeta, odchwaszczał ugór, wytyczał linię przyszłego ogrodzenia. Miał ambitny zamiar własnoręcznego wybudowania letniego domku dla wnuków. W dni wolne od pracy pomagał mu syn. Pan z bródką był sympatyczny i pogodny. Bardzo przyjazny ludziom. Kochał wnusiów, dwóch złotowłosych brzdąców i harował od świtu do nocy z myślą o radości, jaką im sprawi. Sypiał w barakowozie. Miał smykałkę do różnych czynności manualnych. W domu Młodego Doktora skutecznie poprawił przeciekające krany w kuchni i naprawił wadliwą instalację elektryczną na werandzie. Obruszył się na propozycję wynagrodzenia: — Nie ma o czym mówić, musimy sobie pomagać. Zdobył wielkie uznanie grona nabożnych kobiet modlących się podczas majowych nabożeństw pod figurką Matki Boskiej w małej kapliczce umocowanej w dziupli pnia wiekowej lipy, w pobliżu dawnego kasyna oficerskiego, będącego obecnie siedzibą banku. Kapliczka rozpadała się i chybotała niebezpiecznie w podmuchach wiatru, deszcze zaś spływały po świętej figurce. Wymienił spróchniały daszek i wzmocnił solidną belką platformę podtrzymującą kapliczkę. Jeszcze odmalował gipsową figurkę na świeże soczyste kolory. Wypiękniała. Proboszcz w podzięce zaprosił go na plebanię i wyciągnął wystałą nalewkę. Względy żony Młodego Doktora pozyskał natomiast swym stosunkiem do zwierząt. Przygarnął pieska-przybłędę, krzyżówkę wielu ras. Psina była tak brzydka, że aż ładna. Została nazwana Amorkiem i imię się przyjęło przede wszystkim ze względu na liczne romanse z suczkami w promieniu kilku kilometrów. Pan z siwą bródką lubił dzieci i specjalnie dla nich kupował cukierki w narożnym sklepiku. Polubili go wszyscy. Dla każdego miał dobre słowo i łatwo zdobywał sympatię. Tylko z Glazurnikiem nie powiodło mu się wcale. Zobaczył go któregoś ranka wyjeżdżającego samochodem na żwirową drogę prowadzącą do asfaltu. Jechał coraz wolniej. Silnik perkotał i kichał żałośnie. Wreszcie zgasł. Glazurnik obracał kluczykami w stacyjce. Nie chciał zapalić. — Może pomóc, sąsiedzie? — …