– Nie chce się wierzyć, że minęło pół wieku od pańskiego debiutu, że obchodził pan właśnie jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Dla mojego pokolenia pozostał pan na zawsze jako młody chłopak z gitarą, który porywał słuchaczy ambitnymi utworami. Jak pan zapamiętał tamten czas? – Powiem tak: dla mnie „tamten czas” trwa dalej, bo całe zawodowe życie połączyło jedno – jestem szczęściarzem, który mógł (z grubsza rzecz biorąc) – robić całe życie to, co lubi. Gdy tak się dzieje – łączy się w jedną całość to, co wydarzyło się kiedyś z tym, co właśnie się toczy. To jest też skutek starań, by uczestniczyć tylko w tym, co mnie obchodziło i nie pracować „przeciw sobie”. Nawet wtedy, gdy rozmijałem się z publicznością. To sprawiało, że się spełniałem i nie jestem dziś frustratem z poczuciem zmarnowanego życia. – W swojej książce „Zegarmistrz światła” opowiada pan Witoldowi Górce o swoim niełatwym dzieciństwie. Jak daleko sięgały pana marzenia? Przecież osiągnął pan coś takiego, czego pan jako chłopiec z Woli chyba nie mógł sobie wyobrazić… – Nie jest czymś nadzwyczajnym, że niektórym dzieciakom udaje się wyrwać ze środowiska, w którym się wychowywali. Nie dzieje się to jednak bez przyczyny. Miałem szczęście, że moja mama miała niezwykłą intuicję i wiedziała, jak mnie „pobudzić”, a także byłem „oczkiem w głowie” moich starszych sióstr, którym wcześniej udało się wyjść z domu i zmienić swój społeczny status. Gdy dziecko nie jest nadmiernie restrykcyjnie pilnowane – a ja nie byłem – to znajdzie sobie ciekawe zajęcia. Samodzielnie podejmowałem mnóstwo decyzji, które z dzisiejszej perspektywy były ryzykowne, jednak utrwalały we mnie potrzebę niezależności, co w każdej twórczej działalności jest nie do przecenienia. Będąc pozostawiony trochę sam sobie, znajdowałem wiele atrakcyjnych zajęć i miejsc w Warszawie. Nie mogę więc powiedzieć, że byłem dzieckiem nieszczęśliwym. Zresztą zawsze uważałem, że warunki materialne są tylko częścią tego, co decyduje o naszym poczuciu szczęścia. – Kim pan chciał być, gdy miał pan 10 lat? – Najpierw, jak każdy chłopak, chciałem być strażakiem albo kapitanem okrętu – w zależności od tego, jaka mi książka w ręce wpadła. Byłem też, jak wielu moich rówieśników, Królem Maciusiem I, a także – „przepiłowywałem” skrzypce w szkole muzycznej. Zdecydowanie więc ciągnęło mnie do spraw artystycznych. – Jednak muzyka? – Muzyka, ale nie tylko, jak większość dzieciaków byłem ciekawski. Kiedyś dostałem niezwykły prezent – pudło z napisem „Jak Wojtuś został dyrektorem teatru”. W środku kartony z dziwnymi kształtami do wycinania. Po wycięciu i sklejeniu okazywało się, że jest to scena teatralna, gdzie zamiast kurtyny wklejony jest pergamin. Z tyłu sceny miejsce na jakąś lampkę, a na scenie przeróżne postacie, którymi dało się poruszać, a ich cienie widać było na pergaminie. Miałem więc swój teatr, tym bardziej, że w domu mówiono na mnie Wojtuś, więc czułem jakby ten teatrzyk był stworzony dla mnie. – Czyli ówczesne multimedia? – Do dziś pamiętam podniecenie, z jakim pokazywałem swój teatrzyk wszystkim chętnym. Tym bardziej, że nie było jeszcze telewizji, a ta zabawa niewątpliwie była niezwykłą szkołą dla wyobraźni. I to był ten mój pierwszy teatr. – Miał pan też w dzieciństwie znaczący epizod, jakim była nauka w słynnej warszawskiej szkole przy ul. Moliera, która teraz nosi nazwę Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej im. Romana Turczynowicza. Czy przygotowanie baletowe pomogło panu w późniejszych występach estradowych? – Ta szkoła była dla moich losów kluczowa – wprowadziła mnie naprawdę w świat sztuki. I to było najważniejsze. Mieliśmy wśród przedmiotów obowiązkowo fortepian, historię muzyki, historię tańca oraz taniec w trzech rodzajach: klasyczny, charakterystyczny i ludowy. To był dobry podkład – background. Nasza szkoła (chyba jako jedyna wtedy szkoła w Warszawie), miała swoją salę teatralną. Było tam 150 czy 200 miejsc na widowni, ale wyposażenie jak w prawdziwej sali teatralnej. A więc była rampa na proscenium …