Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Płk, dypl. Tadeusz Oratowski, autor wspomnień „1968. Czołgiem na Czechosłowację”
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru7/2014


– Czy decyzja o agresji na Czechosłowację zaskoczyła świeżo upieczonego oficera wojsk pancernych?

Symptomy nabrzmiałej sytuacji politycznej pomiędzy ZSRR, a Czechosłowacją widoczne były już od końca 1967 r., ale ludzie tacy jak ja – z leśnego garnizonu – odbierali to, jako pobrzękiwanie szabelką przez Wielkiego Brata w celu przywołania do porządku naszego południowego sąsiada w jego próbach rozluźnienia “więzów przyjaźni” obowiązujących w tzw. demoludach. Gdy jednak na początku maja 1968 r. nasz pułk rozmieszczono w pobliżu granicy z Czechami poczuliśmy, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, by nasz batalion czołgów, wyposażony w archaiczny sprzęt z czasów II wojny światowej, mógł być użyty do wykonania jakichkolwiek zadań bojowych.

– Jakie otrzymał pan zadanie? Kto panu podlegał?

Tuż przed załadunkiem wozów i sprzętu na eszelon, dowódca naszego batalionu na zbiórce kadry dowódczej przekazał nam krótką informację o zaistniałej sytuacji politycznej oraz wyznaczonym nam zadaniu.  Konkretne rozkazy miano nam dostarczyć ze sztabu pułku dopiero po osiągnięciu docelowej stacji wyładowczej. Mój pododdział stanowiły 3 czołgi z załogami 4 osobowymi. Sami młodzi żołnierze tuż po szkoleniu unitarnym lub po ukończonej 6 miesięcznej szkole młodszych specjalistów,
toteż nie w pełni jeszcze opanowali pancerniackie rzemiosło.

– W jaki sposób i gdzie polscy czołgiści przekroczyli granicę?

Naszą stacją wyładowczą była Kamienna Góra, gdzie czołgi zjechały z platform kolejowych i dalszą drogę odbywały już na własnych gąsienicach. Przed przejściem granicznym w Lubawce nastąpił jeszcze tylko krótki postój na uformowanie kilkukilometrowej kolumny. Żegnani owacyjnie i ze łzami w oczach przez mieszkańców nadgranicznego miasteczka przejechaliśmy granicę państwową. Z ogromnym trudem przyszło nam pokonywać wyznaczoną marszrutę. Nie tylko z powodu napotykanych utrudnień ze strony czeskiej ludności (usunięte wszelkie tablice informacyjne, kierunkowskazy, nazwy miejscowości) i konieczności pokonywania niezwykle trudnego dla czołgów terenu górskiego, ale przede wszystkim z racji ciągłych awarii sprzętu – archaicznych i ogromnie sfatygowanych T-34!


– Czy “gospodarze’ traktowali wojsko polskie inaczej, niż Sowietów?

Z pewnością mieszkańcy mijanych czeskich miejscowości odmiennie odnosili się do nas niż do żołnierzy radzieckich, zachowujących się jak w podbitym kraju – bezmyślnie niszczących znajdującą się wzdłuż dróg przemarszu infrastrukturę.
Nie przypominam sobie, by przez cały czas naszego stacjonowania w rejonie Milovic i Pragi doszło do jakichkolwiek incydentów z okoliczną ludnością. Za świadectwo zupełnie innego podejścia Czechów do Polaków niech posłuży przykład spotkania przy moim uszkodzonym czołgu z mieszkańcami miejscowości Mcely. Po przełamaniu lodów podeszli do nas i długo rozmawialiśmy z nimi
o zaistniałej sytuacji i jej reperkusjach. Ze tego spotkania pozostał mi kupon totalizatora sportowego, na którym trzej czescy chłopcy z tej miejscowości, moi rówieśnicy, zapisali dla mnie swoje adresy, byśmy kiedyś w przyszłości, po tej durnej wojnie, mogli spotkać się jeszcze, ale w zupełnie innej roli… I właśnie ten kupon, odgrzebany po upływie ponad 40 lat, zmotywował mnie do spisania żołnierskich wspomnień

– Czemu zaledwie po kilku dniach operacji Dunaj dowództwo Układu Warszawskiego wycofały z niej Volksarmee?

Sądzę, że zdecydowało o tym niezwykle butne zachowywanie się żołnierzy kontyngentu Volksarmee w stosunku do ludności, a także nadawanie przez radio Berlin buńczucznych audycji, przerywanych zwycięskimi fanfarami.  Dowództwo radzieckie dość szybko zorientowało się – jak sądzę – o wielkiej niezręczności politycznej związanej z włączeniem do operacji Dunaj jednostek wojskowych NRD. Przecież od najazdu III Rzeszy na Czechosłowację minęły zaledwie trzy dekady

– Czesi po broń nie sięgnęli, a Polacy strzelali do… ptaków.

Zdarzyło się to na wysuniętym posterunku radiolokacyjnym, oddalonym od nas o kilkanaście kilometrów, którego ochronę stanowiła załoga czołgu wydzielona z mojego plutonu. Chłopcy, licząc na pełną bezkarność, urządzali sobie nocami – w świetle rakiet oświetlających – polowania na bażanty, występujące tam masowo.
Były to pożyteczne ptaszyska, gdyż wypełniały ważną misję niszczenia stonki ziemniaczanej. Sprawa się jednak wydała i moi waleczni czołgiści ponieśli za to surowe konsekwencje!


 – Czesi stosowali bierny opór uprzykrzając życie okupantom.

Nikt nie kocha okupantów, więc nie dziwiło nas wcale, że na wszelkie możliwe sposoby Czesi – żołnierze i miejscowa ludność, będą uprzykrzać nam tu pobyt. Były więc, akcje dezinformowania nas na drogach, przecinania kabla energetycznego zasilającego wszystkie urządzenia i instalacje lotniskowe, było także zamontowanie gigantofonów emitujących całodobowo wycie psa, prowokowanie każdej nocy strzelaniny wokół całego lotniska… itp. Zwykle jednak łagodna perswazja, z naszej strony kierowana do tubylców – odnosiła pożądany skutek.

– Jeden z miejscowych lotników usiłował uciec… 

Wystartował z wojskowego lotniska w Milovicach do Niemiec lub Austrii, jednakże próba skończyła się przechwyceniem w powietrzu jego samolotu przez radziecką parę dyżurnych myśliwców. Został zmuszony do lądowania.

– Jak Sowieci opanowali lokalne lotnisko?

Podobno w nocy, kilka godzin przed wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego, nad lotnisko w Milovicach nadleciał niewielki radziecki samolot łącznikowy i poprosił o zezwolenie na lądowanie z powodu awarii. Po wylądowaniu, znajdujący się w nim radzieccy oficerowie zaanektowali w sposób nieznoszący sprzeciwu pomieszczenie w wieży kontroli lotów i wykorzystując znajdującą się tam aparaturę zaczęli sadzać na ziemii samoloty transportowe z pododdziałami desantowymi na pokładzie oraz pułki samolotów myśliwskich, które miały osłaniać z powietrza przebieg Operacji Dunaj w rejonie Pragi. Rano, gdy czescy żołnierze obudzili się ze snu, zaprawę poranną prowadził z nimi już radziecki podoficer!

 
– Pańska jednostka kwaterowała w przaśnej scenerii…

Ta „wojenka” wykazała, że jesteśmy kompletnie nieprzygotowani do działania w warunkach polowych! Skoro przyszło nam pozostać u braci Czechów przez niedający się przewidzieć czas, mając jeszcze w perspektywie zbliżające się jesienne słoty czy przymrozki, należało zapewnić żołnierzom w miarę godziwe zakwaterowanie. Okazało się jednak, że nie sposób ściągnąć z kraju takiej ilości sprzętu kwatermistrzowskiego, by ten wymóg spełnić. Musieliśmy samemu  zagwarantowac sobie w miarę znośną egzystencję. Uruchomiono pokłady naszej żołnierskiej zaradności, pomysłowości i zapobiegliwości. I tak oto wyciory do czyszczenia armat – stały się niezwykle przydatne, jako maszty namiotów wykonanych z brezentowych plandek czołgowych, natomiast znajdujące się na polach, po zakończonych żniwach, bele prasowanej słomy posłużyły nam jako materiał do skonstruowania łoży, dzielonych wspólnie z myszkami polnymi (sic!). Raz w tygodniu kąpaliśmy się w łaźni polowej  (w namiotach), organizowanej przez pułkowy pluton chemiczny z wykorzystaniem instalacji samochodowej,  podgrzewającej wodę do mycia. Gdy namioty zapakowano już do transportu braliśmy prysznic na odkrytym teranie – nawet, gdy trawę pokrył już szron. Miało to miejsce przy ruchliwej drodze i wzbudzało ogromne zainteresowanie ze strony miejscowych niewiast!

– Czemu owocami zakazanymi dla pańskiego oddziału były śliwki?

Wszystkie drogi w okolicy miejsca naszego stacjonowania obsadzone były śliwami, na których wisiały smakowite owoce, które stanowiły materiał wyjściowy do produkcji wspaniałej, czeskiej śliwowicy! Nasi żołnierze spoglądali na nie łasym okiem. Wprawdzie respektowano skrupulatnie zakaz zrywania śliwek, ale tylko w rejonie, gdzie stały nasze czołgi, a aleje śliwowe ciągnęły się przecież kilometrami…

– Czy ktoś z oficerów mógł zabronić swoim spragnionym podwładnym zerwania garści tych witamin?

Po interwencji lokalnych władz wyszła z tego awantura. Wnet zjawili się w naszym obozowisku pedantyczni kontrolerzy ze sztabu dywizji, którym jednak udowodniono, że wszystkie śliwki na drzewach – a także spady – były skrupulatnie policzone i strzeżone przez wartowników!

– Winogron też mieliście pod dostatkiem…

Dostaliśmy je w darze od stacjonujących w pobliżu bułgarskich kolegów, którzy przybyli do nas z wizytą, przywożąc nam kontener tych soczystych owoców. Radość z prezentu była wielka, a każdy z żołnierzy najadł się winogron do syta!

– Podarunki przywiózł też przybyły z kraju z inspekcją wojskowy dygnitarz.

Byliśmy ogromnie wdzięczni rodakom, którzy pamiętali o nas przesyłając wzruszające listy i drobne upominki. Niesmakiem napawa mnie jednak wspomnienie stada szakali przybyłego wraz z wizytującym nas generałem – wiceministrem obrony narodowej, Józefem Urbanowiczem. Z zażenowaniem patrzyłem jak na naszych oczach buszują w workach z przywiezionymi darami wyciągając, co wartościowsze kąski…. (radia tranzystorowe, zegarki, komplety wiecznych piór itp.). 

– Leczący was medyk był chyba nowym wcieleniem znanego ze Szwejka dr. Gruensteina… 

To przykład zdemoralizowanego medyka – wyrwanego z kiepskiego szpitalika, gdzie wypełniał poślednie funkcje – któremu dano wojskową władzą. W żołnierzach widział wyłącznie symulantów. Niezależnie od schorzenia zalecał pacjentom chininę albo aspirynę.

– Spędził pan za południową granicą niespełna kwartał, przerwany urlopem w ojczyźnie, gdzie nie witano pana z sympatią…

Ów krótki urlop zapisał się  bardzo niemiło w mojej pamięci. Dziwiło mnie bardzo, czemu niektórzy krajanie za zaistniałą wówczas sytuację obwiniali nas – żołnierzy, dając temu wyraz w wykrzykiwaniu obelg, czy niestosownym zachowaniu się wobec nas. Przecież nie pojechaliśmy tam z własnej woli, skierowali nas tam ówcześni decydenci! Co mieli do gadania legioniści wysłani przez Napoleona na San Domingo w celu stłumienia powstania, czy też nasi żołnierze uczestniczący w misjach NATO.

– Po latach odwiedził pan teren swej pancernej misji.
..

Był to rezultat wystąpienia u starszego pana, jakim już jestem, potrzeby sentymentalnego powrotu do lat młodości. Trzy lata temu wybrałem się na zaproszenie Jacka Głąba do Nowej Rudy, gdzie odbyła się premiera jego komedii filmowej “Operacja Dunaj” (traktującej o perypetiach polskich czołgistów w Czechosłowacji). Po pokazie poproszono mnie o wywiad telewizyjny. Nieopatrznie wygadałem się, że chciałbym odbyć nostalgiczną podróż ”szlakiem okupantów z 1968 r.”  W efekcie powstał filmowy reportaż retro z drogi, którą podążała kolumna naszych czołgów do rejonu zgrupowania. Pomimo ogromnych zmian w krajobrazie i infrastrukturze tych okolic rozpoznałem – chociaż z trudem – znane mi z przeszłości miejsca.

Rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert