Świt ściął chłodem skąpo osłonięte ciała dzieci. Janek zaczął biegać między drzewami, rozcierając kolana. Marzł bardzo z powodu rośnięcia i chudości. Ola podniosła się ze swego zielonego posłania i obejmując ramiona, tuliła się do samej siebie. Kretonowa sukienka smętnie zwisała z jej wystających obojczyków. Marta zastygła z głową wspartą o brzozę. Miało się wrażenie, że nocą zsunęła się wzdłuż pnia, by o świcie znaleźć się u jego podstawy. Szymon spał na brzuchu niczym suseł. Pokrzepiał swoim zdrowiem i talentem do zamienienia każdej niewygody we własną korzyść. Prócz Szymona wszyscy wyglądali słońca jak zbawienia. Wyszło dopiero wtedy, gdy ręce, barki i nogi dzieci, pokryte gęsia skórką, nabrały koloru niedojrzałych jabłek. Godzina jeszcze minęła, nim wymiotło poranny chłód, i następna, gdy Szymon się ocknął, gotów natychmiast do rozmowy na każdy temat, ale dzieci osadziły go solidarnym milczeniem. Dzień wstawał podobny do poprzedniego, cały w czerwcu z jego nadziejami, światłem i niepowtarzalną przejrzystością. Nic jeszcze nie zapowiadało upału, ale bezruch powietrza, błękitniejące niebo i silny zapach sosen zaświadczały, że dzień miał go w planach. Nie padło ani jedno słowo dotyczące szkoły, domu czy Julii Neider. Jakby już nie mieli o czym mówić. O siódmej ruszyli w stronę zamku. Osłabieni głodem, lękiem i krótkim snem, pokonywali stromy, leśny dukt powoli, nie przynaglając się wzajemnie. Natychmiastowa przyjemność, jaka brała się z tej uprzejmości, nie zdziwiła ich, choć poza Martą żadne z nich nigdy jej nie zaznało. Poza wszystkim dla każdego z nich stało się oczywiste, że mają do swojej wyłącznej i wzajemnej dyspozycji letni dzień, mimo że po raz pierwszy się co do tego nie umówili. Około dziewiątej dzieci znalazły się na szczycie góry. Ominęły zrujnowaną bramę do dolnego dziedzińca i poszły na skały, by wygrzać się na słońcu. Stąd roztaczał się widok na świat, który po raz pierwszy nie wydał im się wrogi. Gdy słońce zbliżyło się do zenitu, z każdym kwadransem coraz bardziej na niebie rozpanoszone, zamieniające rozkoszne ciepło w przykrość, dzieci weszły przez wyłom w murze do zamku. Przecięły obydwa dziedzińce, sforsowały niekompletną kratę i wspięły się rozchwianymi schodami na wieżę, z której kilka wieków wcześniej raubritter von Kynast wraz ze swą dziką bandą wypatrywał swoich ofiar. Kraj odkrył się przed nimi w całej swojej urodzie. Od południa szczyty i rozpadliny polukrowane mrożonym w nocy i topniejącym za dnia śniegiem, od wschodu i zachodu świerkowe lasy, spuszczające się dwoma klinami coraz niżej i niżej, ku równinie naznaczonej kilkunastoma nieuprawianymi stawami, a na horyzoncie miłosierna mgiełka zacierająca kontury dwóch fabryk, które z niebotycznymi kominami, rozpuszczającymi się w tle, przypominały inne góry. Przez chwilę śledziły bieg kremowego wagonu tramwajowego z pantografem kiwającym się niczym kita na czapce, jak niosło go groblą miedzy stawami, jak wbił się w wilgotne olchowe zagajniki, strasząc w nim dzicze lochy z warchlakami, jak odpoczywał na przystanku koło szosy, przed czekającą go wspinaczką do wsi nazwanej, nie bez przyczyny, Górna. I ten rozświetlony czerwcowym słońcem pejzaż, w miarę jak go kontemplowały, pewno każde na swój sposób, stawał się dla nich jakby kiedyś doświadczoną, zapamiętaną i oswojoną przestrzenią, a nie, jak wszystko inne dotychczas, polem walki. Po południu poczuły głód. Janek zaprowadził je znowu między nagrzane skały, tworzące od południa kilkudziesięciometrową ścianę. Miały tam być czarne jagody i były, tyle że jeszcze zielone. Ola zjadła ich garść. Marta dobrała się do poziomek, dzieląc się nimi z resztą. Nie zdążyły jeszcze nabrać słodyczy i aromatu. Zdecydowały się po kwadransie zejść do jednej ze śródleśnych łąk ze źródłem u skraju. Napiły …