Dave Goulson Dżungla w ogrodzie. O dzikiej przyrodzie wokół nas tłum. Anna Bańkowska, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022, s. 318, ISBN 978-83- 67157-76-6 Zastanawiam się, jak to jest, że czasem trudno napisać o książce swoimi słowami, bo cytaty z niej aż pchają się pod palce wędrujące po klawiaturze. W takich momentach przychodzi jednak refleksja o dozwolonym użytku – ilości przytoczeń w stosunku do reszty tekstu omawiającego dane zjawisko czy publikację. Poza tym rodzi się pytanie o zdolności analityczne piszącej i… koło się zamyka. Cytat (w nadmiernej ilości) winien ustąpić miejsca własnym przemyśleniom. A szkoda, bo książka, po którą sięgnęłam, siedząc w ogrodzie pełnym kwiatów i zapachów, rojów pszczół i motyli, aż się prosi, żeby ją często cytować. Polskie wydanie „Dżungli w ogrodzie” Dave’a Goulsona czyta się wartko i z przyjemnością – a to niewątpliwa zasługa przekładu autorstwa Anny Bańkowskiej. Już wcześniej jej tłumaczenie „Anne z Zielonych Szczytów” (i kolejnych tomów serii) zaimponowało mi, między innymi wnikliwością poszukiwawczą, choćby w odniesieniu do fauny i flory Wyspy Księcia Edwarda. Oczywiście wiem, że są czytelniczki, którym nadal nie przeszkadzają nieadekwatne nazwy roślinności, błędna nazwa domu ani rzekoma facjatka, w której mieszkała Ania vel Anne – że wymienię tylko te „grzechy” pierwszej polskiej tłumaczki. Takie czy inne pomyłki bądź celowe zmiany (jak imię Małgorzaty, która de facto nazywa się Rachel) niektórych nie rażą, choć nijak się mają do rzeczywistości opisywanej przez samą autorkę, L.M. Montgomery. A jej opowieść, co do zasady, powinna być święta i nienaruszalna. Pomijając już nieszczęsne zielone wzgórza vel zielone szczyty w nazwie domostwa, są i takie wielbicielki powieści, które prawdziwie kochają przyrodę i rozróżniają rośliny, znają ich nazwy i wymagania, umieją powiedzieć, jak dbać o ich wegetację i sadzą je z sukcesem w swoich ogrodach, a jednak nie chcą wiedzieć, co naprawdę rosło na polach i łąkach, po których chodziła nasza ukochana Ania/Anne, czy jakie kwiaty kwitły w ogrodzie Diany... To inaczej niż pisząca te słowa, która sama uprawia ogródek od niedawna i szczerze mówiąc, nie do końca ma pojęcie, co i jak robić. Najwięcej tu intuicji i wspomnień z dzieciństwa – pamiętam mamine truskawki i chrzanowe liście, które używała przy kiszeniu własnych ogórków (i koniecznie trzeba dodać kilka liści z własnej (!) wiśni), i grządkę kukurydzy, bo tata lubił, i wielgaśne pachnące słońcem pomidory, a wcześniej rzodkiewkę, którą jadłam wprost po wyrwaniu z ziemi: trzymając za zielone liście, zdmuchiwałam tylko grudki ziemi; pamiętam drzewo moreli, która miała najlepsze owoce na świecie, i zimowe gruszki – zbierałam je razem z tatą za pomocą specjalnie przez niego skonstruowanego urządzenia – gruszki jedna po drugiej wpadały do płóciennego woreczka umieszczonego na końcu długiej bambusowej żerdzi. Zrywaliśmy je ubrani w jesienne kurtki i kalosze, zawsze dopiero tuż przed pierwszymi przymrozkami. Potem, ułożone na sianie w piwnicy, czekały na grande entrée. Ten moment nadchodził zawsze na święta Bożego Narodzenia – wtedy to wjeżdżały na stół jako deser; owoc, który po obraniu twardej, niepozornej skórki ukazywał nieco szklistą powierzchnię, stawał się upragnioną delicją, a jego smak był (i jest) czystą poezją. Letnie wakacje spędzałam w tym przydomowym ogródku, gdzie godzinami zbierałam porzeczki: czarną, wtedy nielubianą, i czerwoną, do dziś kochaną, i zazdrościłam koleżance z naprzeciwka, że ma pyszny agrest. Nie chciała się dzielić. Skłamałabym, mówiąc, że uwielbiałam te prace ogrodowe, zdecydowanie wolałam leżeć na leżaku pod gruszą i czytać książki. Na pewno wtedy pochłonęłam całą „Anię z Zielonego Wzgórza” i następne tomy. W każdym razie tak to pamiętam. Dziś też uwielbiam czytać, siedząc pod drzewem. Po jakimś czasie, już w dorosłym życiu, odkryłam, że lubię tam też pisać o książkach albo je tłumaczyć. Moje ulubione drzewa do rozkoszy i pracy (dwa w jednym) to jabłoń, grusza i sosna śródziemnomorska, zwana pinią. Ale do tej ostatniej niezbędnym dodatkiem jest Adriatyk i śpiew cykad. Miłość rzeczywiście wszystko wybacza, bo nieznane mi z nazwy rośliny, które mam w ogrodzie, czując atencję i troskę, rosną pięknie i kolorowo, a niektóre (tych nazwy wyjątkowo znam) dają pyszne plony. Wracając do wielbicielek Ani, a zarazem wytrawnych ogrodniczek – nie rozumiem, dlaczego nie chcą dowiedzieć się prawdy, choćby o czereśni vel wiśni, która rosła pod oknem naszej marzycielki... Zdaję sobie sprawę, że to szczegóły, a w literaturze chodzi o przekaz, ładunek emocji i obraz, ale dla mnie ten obraz jest teraz pełniejszy i prawdziwszy (choć uwielbiam i wiśnie, i czereśnie), bo bliższy temu, co napisała autorka. Może to skrzywienie zawodowe? Jako tłumaczka muszę przecież dbać o zachowanie związku przekładu z oryginałem! Fenomen niechęci do poznania nowego tłumaczenia „Anne z Zielonych Szczytów” trafnie ilustruje scena z kultowego filmu „Rejs”, w której inżynier Mamoń wygłasza swoją teorię na temat muzyki. Mówi on: „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły i mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No, to przez reminiscencje. No, bo jakże może mi się podobać piosenka, którą pierwszy …