Co pewien czas publikowane są wyniki badań, mające być potwierdzeniem, że zjawisko piractwa internetowego (głównie w serwisach umożliwających dzielenie się plikami) nie tylko nie wpływa negatywnie na poziom sprzedaży cyfrowej rozrywki (muzyki, e-booków, gier), ale wręcz przyczynia się do zwiększenia obrotów. Jestem daleki od uznania, że tego rodzaju platformy działają w interesie twórców i wydawców, ale jednocześnie wydaje mi się, że walka z nimi nie rozwiąże problemu piractwa. Pytanie, czy jesteśmy w stanie zrobić więcej? Spójrzmy na problem w szerszym kontekście – prawnym, społecznym i kulturowym. Co robić? Na temat niedostosowania ochrony własności intelektualnej do błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości napisano i powiedziano wiele. Obecne akty prawne obowiązujące w naszym kraju wciąż odzwierciedlają świat sprzed ery internetu. Z uwagi na żmudny (wydaje się, że w Polsce szczególnie długi) proces legislacyjny oczywiste jest, że zawsze to niedopasowanie będzie występować. Trudno jednak nie dostrzec, że dystans zamiast być skracany, dramatycznie się wydłuża. I nic nie wskazuje na to, by sytuacja uległa zmianie. Dla branży wydawniczej taka sytuacja staje się coraz bardziej kłopotliwa, utrudnia walkę z piractwem. Co możemy zrobić, działając wspólnie? Lobbujmy za prawem dostosowanym do rzeczywistości. Organizacje branżowe są właśnie po to. Nie dla bankietów, nagród, klepania się po plecach. Niech przykładem będą choćby działania Polskiej Izby Książki, która konsekwentnie prowadzi rozmowy z Ministerstwem Finansów na temat zrównania VAT na książki papierowe i e-booki. I choć słowo lobbing brzmi nad Wisłą złowieszczo, to nie bójmy się otwarcie sugerować rozwiązań mających z jednej strony chronić interesy twórców, a z drugiej być przyjaznymi dla osób, które chcą korzystać z dobrodziejstw cyfrowej kultury. Jeśli prawo (egzekwowane) wymusi na właścicielach serwisów internetowych konkretne, a nie markowane działania na rzecz blokowania użytkowników łamiących prawo, uczynimy bardzo ważny krok ku normalności. Grzech prawa Skoro prawo jest nieprecyzyjne, a w myśl zasady, że zabronione jest udostępnianie (w interesującym nas przypadku ebooków), a nie pobieranie, mamy do czynienia ze społecznym przyzwoleniem na zjawisko bezrefleksyjnego ściągania tytułów, które za darmo (w wersji papierowej oczywiście) można mieć co najwyżej z biblioteki. Przecież takie pobieranie, nawet jeśli byłoby nielegalne, to mieści się najczęściej w kategorii niskiej szkodliwości społecznej czynu. Niezwykła łatwość pozyskania jakiegokolwiek ebooka bądź innego utworu (choćby muzycznego) sprawia, że ludzie stoją przed szalenie silną pokusą skorzystania ze sposobności. Szczególnie że serwisy, z których pobierają pliki (wciąż zgodnie z literą prawa) działają jak najbardziej legalnie. Skoro zatem legalne jest pobieranie, legalny jest serwis, to …