Wreszcie udało się umówić z panią na rozmowę do Biblioteki Analiz. Rzeczywiście wreszcie, bo my już istniejemy ponad piętnaście lat. Ale fakt, że na początku byliśmy bardzo małym wydawnictwem. Ale potem już na tyle interesującym, że pojawili się oferenci chętni kupić udziały. O, tak. W pewnym momencie było ich aż pięciu. Kto taki? Tego panu nie powiem. Były to firmy, które uznały, że rynek publikacji akademickich to druga, po książce szkolnej, żyła złota w tej branży. Na ich szczęście przekonali się, że to nieprawda. [śmiech] Rozwój szkolnictwa wyższego w Polsce, zwłaszcza prywatnego, i trend polegający na dążeniu do samokształcenia wcale nie przekładają się na to, żeby ludzie chcieli więcej czytać. Poza tym niektóre uczelnie prywatne reprezentują bardzo niski poziom, do czego dochodzi rozwinięty na szeroką skalę proceder kserowania książek. Pozbawieni ochrony prawnej wydawcy wiele na tym tracą. W najtrudniejszej sytuacji są takie firmy jak nasza, które wydają specjalistyczną literaturę. Mało tego, jak pan pewnie dobrze wie, część autorów tak się rozczula nad rzekomym ubóstwem studentów, że sami przynoszą im swoje książki odbite na ksero. Nie rozumieją, że to ogranicza ich sprzedaż. Chcą dostawać więcej tantiem, ale nie przyjmują do wiadomości, że zarobek ma ścisły związek z poziomem sprzedaży utworów. Podejście całkowicie komunistyczne. Młodzi autorzy też są dotknięci takim rozumowaniem? Uczelnie jako takie są nim dotknięte. Proszę zwrócić uwagę, że na nich – bez względu, czy się pracuje dobrze czy źle – zarabia się tyle samo. Bez znaczenia, czy się przychodzi na zajęcia czy nie i jak się je prowadzi. Myśli pani, że powinno się całkowicie zmienić system wynagradzania wykładowców? Ja w ogóle jestem przeciwna skostniałej instytucji edukacji. Najchętniej rzuciłabym w to wszystko granat, a potem zaczęła budować od nowa. Sama byłam nauczycielem akademickim i pamiętam, jak to wyglądało. Oczywiście, w ostatnich kilkunastu latach wiele się zmieniło. Zgodzi się pani jednak, że żyje z instytucji, do których wrzuciłaby ten granat… No, nie. Segment akademicki generuje u nas połowę przychodów. Choć – oczywiście – jedne z pierwszych książek, jakie zaczęłam wydawać, jeszcze pracując na uczelni, to były podręczniki, z których sama chciałam wykładać. Można powiedzieć, że własne potrzeby dydaktyczne dały początek całej firmie. Nie było np. w Polsce podręcznika z psychosomatyki. Ale pierwszym tytułem, jaki pani wydała, był poradnik „Schudnąć bez wysiłku”. To wynikało z moich zainteresowań pozauczelnianych. Pracowałam także w poradni, mając zajęcia z rodzinami i zajmując się m.in. konsekwencjami, jakie dla psychiki, choćby u dzieci, ma otyłość. Pracowałam z grupami osób cierpiących na tę przypadłość, co było – nawiasem mówiąc – najwspanialszą rzeczą, jaką kiedykolwiek robiłam zawodowo. „Schudnąć bez wysiłku” opublikowałam dla podniesienia na duchu powszechnie wykpiwanych grubasków. I napisała ją pani. Tak. Po czym zaczęłam szukać wydawcy, był 1990 rok. Ponieważ każdy proponował mi, bym to ja pokryła koszty publikacji, zdecydowałam, że sama ją wydrukuję. Jeździłam z tą książką po Polsce i proponowałam księgarniom. A że wiele księgarek miało kłopot z nadwagą, brały poradnik z pewną rezerwą, ale po przeczytaniu witały mnie chętnie i dobierały kolejne paczki. Inna sprawa, że wtedy panował głód jakichkolwiek publikacji. Moja wyglądała niepozornie – niewielka, ciasno złożona książeczka. W jednej paczce mieściło się 200 egz. Chodziłam po księgarniach i zostawiałem te paczuszki. Zostawiała pani? Wstawiałam w komis. Po jakimś czasie odwiedzałam panie, które w drzwiach czekały na mnie rozpromienione. [śmiech] I chudsze. Po miesiącu? Niech pan nie przesadza. W każdym razie okazało się, że książka bardzo podnosi poczucie własnej wartości. Panie w księgarniach narzekały przy tym, że to już nie ta sprzedaż co kiedyś, gdy 500 egz. sprzedawało się spod lady. „A teraz – mówiły – dwieście w miesiąc! Co to jest?”. [śmiech] Obecnie, jeśli sprzeda się 3-5 egz. w jednym punkcie, jest …