Panie Profesorze, czy mały Henio dawał sygnały, że będzie tak niezwykłym człowiekiem, o takich uzdolnieniach? Kiedy one się pojawiły i które z nich postanowił pan rozwijać – rysunek, poezja, muzyka, literatura, medycyna, piłka nożna? Szanowna pani redaktor, to jedno pytanie wystarczy na cały obszerny wywiad. Streścić chłopięce i młodzieńcze lata ot tak – nie jest proste. Ale może po kolei. Przed pójściem do szkoły podstawowej byłem chyba trochę rozpieszczonym chłopczykiem przez moje starsze siostry, które dostrzegły w rodzinie kolejnego brata, gdy najstarszy już kończył maturę i rozpoczynał studia. Ponieważ były ambitne, a ja spolegliwy, to przed pójściem do pierwszej klasy znałem już cały elementarz i umiałem pisać. Czy dziś to poważne osiągnięcie? Oczywiście, że nie, ale wtedy w pierwszej klasie trochę się nudziłem. W wakacje przed drugą klasą przeczytałem z wypiekami na twarzy „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza. Nie rozumiałem wielu kontekstów, pochłaniały mnie bohaterskie losy głównych postaci. Czy już wtedy zdradzałem jakieś zdolności, do których mógłbym się obecnie odnieść? Na pewno była wielka ciekawość świata i dosłownie pochłanianie jak gąbka relacji historycznych „z pierwszej ręki”. Na pamięć poznałem wtedy szczegóły udziału w kampanii wrześniowej mojego taty, udziału w wojnie bolszewickiej sąsiada ułana, który cudem uratował się w zimnym i bardzo bystrym, głębokim nurcie rzeki Niemen w Grodnie. Z tych opowiadań i kolejnych części Trylogii zrodziła się moja pierwsza miłość do historii. W podstawówce przeczytałem chyba wszystkie książki, jakie były w bibliotece o tym, co wiązało się z historią przerabianą wtedy w szkole i z historią kolejnych wieków, zwłaszcza Pierwszej Rzeczpospolitej. Ta miłość trwa do dziś. Nadal czytam dużo, często dla niektórych kontrowersyjne materiały, by wyrabiać swoje zdanie na temat dawnych zdarzeń i wyciągać z historii wnioski na przyszłość. Ale wracajmy do tych lat młodości. Od zawsze nieźle rysowałem. Na studiach były to ryciny anatomiczne narządów i układów. Potem ilustracje do wykonywanych operacji. Od około ósmego roku życia bardzo dużo majsterkowałem. Robiłem wymyślne zabawki, pojazdy kołowe, wykorzystując pudełka metalowe po paście do butów. Zachwycony byłem majsterkowaniem z użyciem drewna. Już jako student i młody lekarz robiłem fotele, ławy narożne, stoły, schody, szafki, półki. Dziś, gdy można kupić prawie wszystko, to nie jest żaden wyczyn przymocować półkę do ściany. Wtedy miałem podstawowe narzędzia i ręce oraz wyobraźnię. Musiałem wygładzić deskę, wystrugać ozdoby na krawędziach, połączyć, chociaż dobry klej był prawie nieosiągalny. Szkoła podstawowa to był również sport. Ponieważ szybko urosłem i byłem przez moment najwyższy w klasie, to podstawową dyscypliną był szczypiorniak – wtedy obowiązywała taka nazwa. Obecna nazwa tej popularnej dyscypliny, która wymaga bardzo dobrego przygotowania fizycznego i nie tylko, to piłka ręczna. Pod koniec szkoły podstawowej zaczęła ją wypierać piłka nożna, której byłem oddany bezgranicznie. Liceum i dwa pierwsze lata na studiach to był czas, kiedy ten sport kompletnie zdominował moje życie i aktywność sportową. W piłkę gram zresztą dość regularnie do dziś. Mam za sobą różne rekordy szkolne indywidualnie w skokach i biegach, to było oczywiste, ale sporty zespołowe zdecydowanie dominowały w moim chłopięcym i młodzieńczym wieku. Dziś nazwałbym to budowaniem swojej pozycji w zespole i rozwijaniem umiejętności komunikacji z otoczeniem. Koniec szkoły podstawowej i pierwsze lata liceum to zainteresowanie poezją – czytaną, interpretowaną w szkolnym gronie teatralnym, jakie zawiązaliśmy jeszcze w podstawówce i pielęgnowaliśmy w szkole średniej. Od drugiej klasy liceum bardzo intensywnie zacząłem pisać wierszyki, rymowanki, jeszcze przed wakacjami napisałem sztukę teatralną w trzech aktach, którą mieliśmy wystawić po wakacjach, ale się nie udało. Okres liceum wiązał się ze słuchaniem Radia Luksemburg i ogólnie z muzyką. Znałem listy przebojów Rozgłośni Harcerskiej. Wtedy zrodził się pomysł, żeby zrobić sobie instrumenty muzyczne. Zrobiłem gitarę elektryczną, którą podłączałem do wzmacniacza radiowego, takiego radia lampowego, na wierzchu którego był gramofon do odtwarzania płyt, wtedy głównie pocztówkowych. Coś z tej pasji muzycznej wykorzystałem później na studiach już w warszawskim Klubie Medyków. Wracając do postawionego pytania, uważam, że moje późniejsze i obecne zdolności manualne w operacjach rekonstrukcyjnych, głównie otochirurgicznych, miały początek w majsterkowaniu. Wyobraźnia w budowaniu rozwinęła się pod wpływem bardzo wielu przeczytanych książek, a poezja i muzyka miały wpływ na kształtowanie mojej wrażliwości i to zaowocowało zainteresowaniem się różnymi problemami związanymi ze słuchem, a następnie wykorzystaniem nabytych umiejętności i wiedzy w praktyce klinicznej. Czy to wszystko było takie logiczne? Dziś znajduję bardzo mocne powiązania pomiędzy młodością a dorosłością, do których mogę się odwoływać. „Powrót Beethovena” to książka będąca fabularyzowanym zapisem ukazującym naukową i życiową drogę Pana Profesora, a jednak w tytule jest nazwisko Mistrza, dlaczego? Celem było przede wszystkim pokazanie pewnego procesu myślowego, a następnie jego realizacja w praktyce – w nauce i medycynie. Moim pierwotnym zamiarem był film pełnometrażowy pokazujący pewien fenomen naukowy i kliniczny, który dotyka dziesiątki milionów osób w świecie. To dotknęło również wielkiego kompozytora. Głuchł i tworzył. To nie była nagła głuchota. Jak to było możliwe, jakie mechanizmy decydowały, że słuch Mistrza się pogarszał nieubłaganie? Ja takich pacjentów zoperowałem tysiące. Głuchli szybciej lub wolniej. Trwało to często lata. Wykonywali różne zawody. Zdobywałem wiedzę, umiejętności, wreszcie po opanowaniu standardowego leczenia głuchoty, dokładnie 30 lat temu, zdobyłem się na zrobienie czegoś, czego inni w świecie do tamtej pory nie zrobili. Ponad 25 lat temu przedstawiłem w Nowym Jorku podczas konferencji naukowej pewną oryginalną koncepcję rozwoju metody leczenia słuchu. Zacząłem rozszerzać pierwotne wskazania do zastosowania implantów ślimakowych nie dla tysięcy osób, lecz dla milionów potencjalnych pacjentów. Mija właśnie 20 lat, gdy przeprowadziłem pierwszą w świecie operację klasycznej częściowej głuchoty. Gdy pacjent dobrze słyszy tylko niskie dźwięki, nie jest głuchy, ale rozumie swobodnie ok. 7-9 proc. tego, co do niego dociera. Takie odkrycie, wdrożone do codziennej praktyki klinicznej, nie zdarza się często. Jak wyjaśnić ten fenomen innym? Tym z wielkich, o ugruntowanej pozycji, ośrodków światowych, tym nagradzanym i wyróżnianym, że nie mieli racji? Pewnie gdybym był członkiem zespołu najsłynniejszego Instytutu Ucha braci Howarda i Williama House’a w Los Angeles, byłoby to oczywiste. Ale ja przyjechałem z Kraju Przywiślańskiego – końca zaborów, student PRL po drugiej wojnie światowej. Moja praca, by przekonać i upowszechnić moje idee i koncepcje we współczesnym świecie, była gigantyczna. Musiałem ją odnieść nie tylko do ponad 210 tys. moich operacji, do ponad 12 tys. zoperowanych uszu z wszczepieniem implantów słuchowych, do kilkunastu …