Dobiega końca twoja druga kadencja jako prezesa PIK, przedłużona przez obecne okoliczności. Wcześniej zasiadałeś w Radzie Polskiej Izby Książki, więc masz długie doświadczenie pracy w Izbie… W Radzie PIK byłem wcześniej dwa razy – raz w latach dziewięćdziesiątych, gdy szefem był Andrzej Chrzanowski, a potem w drugiej kadencji Piotra Marciszuka na czele Rady. Broniłeś się przed tym, aby zostać prezesem PIK… Nie, pierwszy raz to chciałem zostać prezesem, bo miałem ideę, jak powinna wyglądać Izba. Przygotowaliśmy wówczas plan zmian. Uważaliśmy, że Izba powinna być bardziej profesjonalna, to znaczy powinna mieć bardzo profesjonalnego dyrektora Biura i to się udało, bo Grażyna Szarszewska dobrze spełnia tę rolę. Dyrektor powinien mieć fachowe Biuro i powinien mieć obstawę prawną, bo nie może być tak, że ad hoc szuka się rozwiązań. Poprzedni dyrektorzy Biura nie spełniali takich oczekiwań, biuro miało wówczas bardziej charakter sekretarski niż organizacyjny. A naszym wzorem była wtedy Izba Wydawców Prasy i Maciej Hoffman, jej dyrektor generalny, który był instytucją, na której wszystko się opiera. Grażyna zbudowała takie stanowisko. Moim zdaniem już w pierwszej kadencji udało nam się to wszystko zrealizować. Nam, czyli komu? Całej Radzie, a zwłaszcza wiceprezesom, czyli Barbarze Jóźwiak i Grzegorzowi Majerowiczowi, ale też innym członkom Rady. Gdybym kogoś teraz pominął, to byłoby niesprawiedliwe, bo naprawdę został wykonany duży wysiłek. Warto podkreślać, że wszystko to, co robimy, jest wsparte bardzo małymi pieniędzmi. Pensje otrzymuje tylko dyrektor Biura i jeszcze dwie zatrudnione osoby, do tego dochodzi koszt samego Biura. Reszta osób pracuje absolutnie za darmo! I nie ma z tego żadnych benefitów. Trzeba to podkreślić: wszystkie osoby zaangażowane w prace Izby, robią to pro publico bono. Co jeszcze się udało zrealizować? Mając taką podstawę, rzuciliśmy się w mojej pierwszej kadencji na jeden duży projekt, jakim była ustawa, która wtedy nazywała się Ustawą o jednolitej cenie książki. I prawie nam się udało to zrobić. Zmobilizowaliśmy nasze środowisko i trochę spacyfikowaliśmy niechętnych ustawie, albo przynajmniej odsunęliśmy ich na margines. Projekt ustawy powstał i uważam to za duży sukces tej pierwszej kadencji. A potem przyszła druga kadencja… Wtedy to już tak bardzo nie chciałem być prezesem, bo dwie kadencje to jest dużo. Byłem trochę wypalony i bardzo zmęczony walką o ustawę, a zwłaszcza kontaktami z politykami, dlatego że były absolutnie nieefektywne. Myślałem, że jak przychodzimy z jakimś projektem, to zostaniemy potraktowani poważnie, bo nie jesteśmy lobbystami, a reprezentujemy środowisko wydawców. W każdym razie udało nam się zebrać bardzo dużo materiału na temat projektu ustawy, dostaliśmy też poparcie z innych krajów, w których były już takie ustawy, czyli z Francji, Włoch i przede wszystkim z Niemiec. Przedstawiciele tych krajów przyjeżdżali do nas i prezentowali swoje doświadczenia. Wydawało się nam, że bardzo poważnie do tego podchodzimy, a potem w Sejmie spotykaliśmy się z obstrukcyjną działalnością – odsyłano nas do komisji i podkomisji, co stwarzało wrażenie, że chodzi po prostu o to, aby sprawa się rozmyła. To było dosyć nieprzyjemne. Pamiętajmy, że wtedy pojawiły się nowe aspekty, czyli Acta – bardzo duży atak na prawa autorskie, a potem rząd Donalda Tuska, cokolwiek by o nim nie mówić, zaczął niszczenie rynku podręczników szkolnych. Praktycznie z dnia na dzień podjęto decyzję, że państwo będzie wydawać podręczniki dla pierwszych trzech klas szkoły podstawowej, co okazało się błędem, jak dzisiaj widać wyraźnie, i dobrze byłoby, aby ktoś to wreszcie podsumował. Odbiło się to na całym rynku, zniszczyło księgarnie i wydawnictwa edukacyjne. Następnym krokiem była decyzja o kupowaniu wszystkich podręczników do szkół podstawowych przez państwo. Trudno bez analizy powiedzieć, jak ta decyzja wpływa na jakość podręczników i kształcenia. Bardzo dużo w tym jest populizmu. I jeszcze wprowadzono 5-procentową stawkę podatku VAT… Tu są różne opinie. Jako urzędujący prezes muszę przychylić się do stanowiska, że taka stawka VAT-u podniosła ceny książek, bo jak spojrzymy na upadek czytelnictwa i upadek sprzedaży książek, to wyraźnie wiąże się to z tą datą. I do tego jeszcze był nieprawdopodobny bałagan, jaki nam zafundowało Ministerstwo Finansów, wprowadzając regulacje wykonawcze, które rozregulowały rynek co najmniej na półtora roku… To prawda, bo od tego momentu wielkość rynku zaczęła systematycznie maleć. Trzeba też się zastanowić, czy wydawcy i księgarze płacąc ten 5-procentowy podatek VAT, nie zaczęli tracić płynności finansowej. Bo to są dwie rzeczy – przy obecnej walce cenowej 5 proc. nie wydaje się barierą, która może tworzyć problemy, bo czytelnik chyba nie patrzy czy w cenie książki płaci VAT, czy nie płaci, ale na pewno wydawcy i księgarze muszą ten VAT płacić. A przy opóźnieniach płatności załamują się możliwości finansowania działalności. Podczas niedawnej zdalnej konferencji zwołanej przez panią Magdalenę Gawin, wiceministra kultury i dziedzictwa narodowego, mówił o tym Leszek Sosnowski, prezes wydawnictwa Biały Kruk, i chyba miał rację, bo płynność rzeczywiście ma znaczenie. Leszek Sosnowski przedstawił szereg postulatów, w tym powrót do zerowej stawki podatku VAT… Niestety, o ile wiem, to Ministerstwo Kultury jeszcze oficjalnie nie uruchomiło procedury w tej sprawie. Nie mamy żadnej informacji, aby sprawa poszła dalej, a minęło już dwa miesiące od wystąpienia wicepremiera Piotra Glińskiego, zapowiadającego powrót do zerowej stawki VAT. Kolejny postulat Leszka Sosnowskiego to zakupy książek dla bibliotek… Były jeszcze dwie jego propozycje. Jedna to właśnie zakupy dla bibliotek, bo jeżeli władze mają dofinansować rynek książki, to stwórzmy mechanizm, aby książki znalazły się w bibliotekach, a nie były bliżej nieokreśloną formą pomocy. To jest słuszny pomysł, który zresztą jest zgłaszany od bardzo dawna w naszym środowisku. Niestety nie rozumiem drugiego postulatu Leszka Sosnowskiego o rozdawnictwie książek i porównaniu tego do sytuacji na rynku jabłek. Ważne jest uporządkowanie łańcucha zakupowego przez biblioteki. To teraz stoi na głowie, bo biblioteki kupują tam, gdzie jest taniej, kierując się ceną, czyli bezpośrednio w hurtowniach. I na tym bardzo tracą księgarnie… Dobry system nie może polegać na tym, że mówimy komuś, że ma kupować książki drożej. Jeżeli chcemy, aby te książki sprzedawały księgarnie, to dobry system musi polegać na tym, że wydawcy i państwo powinni stworzyć ramy organizacyjne, dzięki czemu książki kupowane w lokalnej księgarni przez bibliotekę nie będą ewidentnie droższe od kupowanych poprzez hurtownie. To jest pierwsza rzecz. A druga to decyzja hurtowników, którzy musieliby powiedzieć, czy im się opłaca sprzedawać książki do bibliotek z marżą rzędu pól procenta, bo walka cenowa trwa u nas cały czas. To po co to robić? Wiadomo dlaczego, bo sprzedaż do bibliotek zapewnia pewny i relatywnie szybki pieniądz… Rzeczywiście to jest pewny pieniądz, ale nikt nie zrobi wysiłku, aby powiedzieć: kup w księgarni, która jest obok biblioteki, a my ci stworzymy takie warunki, aby nawet ten hurtownik zarobił, ale też i księgarz. To jest kwestia zwrócenia się do wydawcy i przedstawienia systemu, do którego można wejść. Brak ustawy regulującej cenę jednolitą prowadzi do tego, że wszyscy się boją podjąć decyzję w tej sprawie, bo będzie warunkowana obawą, że UOKiK kogoś ukarze. I to jest tutaj największy problem. Poza tym nie robimy czegoś, co w innych krajach było już zrobione, czyli druk specjalnych wydań dla bibliotek. Te wersje byłyby wręcz tańsze od wersji rynkowych. I wtedy nie mielibyśmy tego problemu. Taki system zakupów dla bibliotek sprawdza się w Skandynawii. To jest forma dotowania wydawców przez państwo… Jak mówimy o roli państwa, to przypomnę, że postawiliśmy także sprawę zmniejszenia liczby egzemplarzy obowiązkowych. Na początku pierwszej kadencji Rady Izby pod moim przewodnictwem ta sprawa wróciła, ale potem została przez Ministerstwo Kultury zaniechana. Grzegorz Majerowicz, który jest wiceprezesem Izby, powtarza, że nie ma społecznej świadomości, jaka jest coroczna wartość daniny, jaką wydawcy przekazują państwu w postaci egzemplarzy obowiązkowych. To jest kilkadziesiąt milionów złotych! Co roku! Jeszcze z panią minister Małgorzatą Omilanowską prawie załatwiliśmy to, aby zredukować liczbę egzemplarzy obowiązkowych w zmian za udostępnienie wersji elektronicznych. Przecież ten mechanizm przestał spełniać rolę egzemplarza obowiązkowego polegającą na wieczystym przechowywaniu „mądrości narodowych”, lecz jest formą bezpłatnego zaopatrzenia dla kilkunastu bibliotek, a do tego uprawnione biblioteki mogą przekazywać zbędne dla nich egzemplarze innym bibliotekom! To jest żart! Nie ma takiej branży w Polsce, która jest …