W uchu aparat słuchowy. Uważne spojrzenie zza okularów. Od czasu do czasu uśmiech, bystry. Karol Modzelewski, rocznik 1937, kiedyś jeden z najdłużej siedzących więźniów słusznie minionego ustroju. Spokojny, skupiony. Takim go oglądam.
Obok bardzo stary pan, z wydatnym brzuszkiem. Niski, jakby odprężony, jakby leniwie patrzący, powściągliwy, nawet nieobecny. Pozory. Kiedy się odzywa, słychać z każdego bez pośpiechu wypowiadanego słowa, że myśli formułuje wciąż bystro, a jego sądy nadal brzmią wyjątkowo inteligentnie. Andrzej Werblan, rocznik 1924, prominentny przedstawiciel najwyższych władz Polski Ludowej, facet z samej wierchuszki dawnych elit, znawca mentalnych i fizycznych zakamarków gmachu KC PZPR.
Obaj od dekad profesorowie historii, obaj lewicowcy, tyle że poglądy oraz zachowania każdego z tych dwóch w przeszłości wyrzucały ich na całkiem inną orbitę systemu. Modzelewskiego wepchnęły na dziewięć lat za kraty, Werblana zaś do Biura Politycznego partii rządzącej w „kraju miłującym kraj miłujący pokój” (tak o zwasalizowanej wobec ZSRR Polsce pisał kiedyś w pamflecie antyustrojowym Piotr Wierzbicki).
Relacjonuję wieczór autorski w staromiejskim Klubie Księgarza. 29 maja 2017 roku. Moderuje dziennikarz związany z lewicą, twórca pytań do obydwu bohaterów spotkania, Robert Walenciak. We trzech wymyślili świetny tom, który zawiera ważny zestaw uwag oraz opinii na temat pierwszych czterech dekad powojnia. Mechanik oraz antymechanik systemu, wraz z jego późnym, lecz życzliwym dla ustroju komentatorem. Za wspólnym stołem. Z boku ekipa wydawcy tomu „Modzelewski-Werblan. Polska Ludowa” (Iskry 2017) dyskretnie sprzedaje egzemplarze.
Uczestnicy spotkania kupują dużo, temat ich osobiście kręci. Sala nabita nie tylko ludźmi, ale też emocjami, promocyjne spotkanie zgromadziło mnóstwo osób wciśniętych ongiś w sploty rozmaitych uwikłań PRL-u. Jest Eleonora Syzdek z mężem, są Joanna Rawik, Andrzej Kurz, Marek Wawrzkiewicz, Ewa Boniecka, Andrzej Friszke, Rafał Skąpski, Aleksander Bukowiecki. Mnóstwo osób, na ogół w latach albo wręcz leciwych. Tylko przy drewnianych schodach prowadzących z parteru do pomieszczeń Klubu Księgarza na piętrze kulą się wstydliwie przedstawiciele młodszych pokoleń. Domyślam się wśród nich głównie studentów historii, wyspecjalizowanych w dziejach najnowszych kraju.
Spotkanie trwa długo, aż paruje od emocji. Co prawda namiętność zebranych dotyczy głównie przeszłości, niekiedy zamierzchłej z dzisiejszego punktu widzenia, ale dla uczestników zgromadzenia to były przecież lata najważniejsze. W dodatku gotów jestem iść o zakład, że większość zaliczała się do dużych figur minionych gier. Też w nich zresztą, tzn. w grach czasu przeszłego, uczestniczyłem, bo żyłem w naszym kraju. Może bez entuzjazmu, lecz brałem udział, rozumiejąc i przyjmując do siebie prawdy kolejnych etapów. Jako pionek przeważnie (choć jako mała figurka także). Teraz gapię się na osoby znane z pierwszych stron peerelowskich gazet. Są razem, jakby wciąż zanurzeni w przeszłości, pełni sentymentów i resentymentów. Wielu z nich stara się nadal aktywnie uczestniczyć w komentowaniu aktualiów. Dmą na starą nutę. Przypomina mi się fragment piosenki z legendarnego repertuaru Salonu Niezależnych: „Być współcześnie, to nie znaczy razem”.
Bardzo ciekawe wymiany poglądów, podążająca do przodu masywnymi kęsami zdań. Zdań łowiących historię aż do chwili, kiedy drżący głos Mieczysława Rakowskiego zakomunikował w Sali Kongresowej: „Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wyprowadzić!”.
Jednak nim dyskutanci w Klubie Księgarza dojdą do rozwiązania Partii, autorzy wywiadu-rzeki długo meandrują, rozpoczynając refleksje od zasadniczych epizodów dotyczących tworzenia zrębów systemu opresji, zwanego później socjalistycznym braterstwem. Przypomina mi się dowcip sprzed lat. Pytanie: „Dlaczego z Francją się tylko przyjaźnimy, a z ZSRR łączy nas braterstwo?”. Odpowiedź: „Bo rodziny nikt sobie nie wybiera!”.
Fantastyczne, od niechcenia właściwie rzucane uwagi Werblana. Zanotowałem dwie, brzmiały niepokojąco współcześnie: „W państwie autorytarnym intrygi są namiastką demokracji” oraz „Prokuratorzy to nie najszczęśliwsze towarzystwo dla historyków”.
Nie wiem, czy ktoś nagrywał tę rozmowę, raczej nie, szkoda! Są takie wieczory, których powtórzyć się nie da… W części nieoficjalnej ubolewano, że tom „Modzelewski-Werblan. Polska Ludowa” nie wzbudził polemik stosownych do rangi książki oraz tematu; główny komentarz, a i to krytyczny, należał do Krzysztofa Masłonia. Poza nim właściwie cisza. Osobiście uważam, że Krzysztof zbyt surowo ocenił książkę, ale mniejsza z tym.
Pretensje więc starszych państwa zgromadzonych w Klubie Księgarza. Krytykują brak silnej prasowej reakcji na znakomity dyskurs zebrany w grubą książkę. Ja to jednak uważam za zjawisko pozytywne. Dlaczego? Oni zapomnieli, ile czasu minęło od upadku PRL-u. Ludzie urodzeni u schyłku Systemu dziś liczą sobie w okolicach czterdziestki! Czyli rozmowy o sprawach, które przeorały także mój życiorys, dla większości żywych i aktywnych zawodowo Polaków przypominają dyskusje o II światówce. Ciekawe czasy, ale zaprzeszłe. Miłosz już dawno napisał: „A ta historia, co ich znała, okaże się niezrozumiała”.
Bardzo dobrze, że PRL podlewa się dziś perfumą albo piżmem mitu. Tak samo, jak bardzo dobrze, że ci młodzi historycy, cisnący się przy schodach prowadzących do Klubu Księgarza, będą umieli zrozumieć oraz przekazać więcej tym, którzy kiedyś zdecydują się brodzić w archeologii ich własnych dziejów. My, starcy oglądający się wciąż na gruzy PRL -u niczym żona Lota chciwa obrazu płonącej Sodomy, zastygamy w słupy soli. Oni pójdą dalej, zasiewać swoje dzieje.
Znakomity tom. Mnóstwo refleksji. Pod spodem samotność emerytów i rencistów.