Poniedziałek, 15 czerwca 2020
Rozmowa z Alkiem Rogozińskim, autorem książki „Miłość ci nic nie wybaczy”

Mija właśnie pięć lat od twojego debiutu… Doczekałeś się już nawet tytułu księcia komedii kryminalnej. Czy marzyłeś o takiej karierze?
Rzeczywiście rozmawiamy dokładnie w  rocznicę mojego debiutu! Nawet tego nie zauważyłem. Zaraz będę musiał pobiec po szampana, żeby to opić! A ów książęcy tytuł wziął się z żartu. W jednej z pierwszych recenzji ktoś napisał, że skoro jest już król kryminału – Remigiusz Mróz, to pora ogłosić, że oto mamy też i księcia. Podszedłem do tego trochę nieufnie, bo przecież nie piszę klasycznych powieści kryminalnych, tylko komedie. Ale owo szlachetne miano spodobało się moim wydawcom i zrobili z niego hasło promocyjne. Szybko zaczęło to irytować moje koleżanki po piórze. Jedna z nich napisała nawet: „Mamy królów, mamy królowe i książęta, tylko dobrych pisarzy nie mamy”. Pomyślałem sobie wtedy, że żyjemy w czasach, gdy dziennie ukazuje się kilkadziesiąt nowych pozycji, więc czasem prosta identyfikacja jest potrzebna. Także czytelnikowi. Czy to komuś szkodzi? W końcu to element rozrywki, puszczenia oczka. Nie ma w tym nic złego.

Czemu sięgnąłeś po pióro?
Zacząłem pisać, bo pracowałem w prasie i miałem dosyć robienia codziennie tych samych nudnych czynności tudzież użerania się z rodzimymi celebrytami. Chciałem znaleźć coś, co mnie będzie bawiło, pozwoli oderwać się od rzeczywistości. A teraz najpiękniejszy dla mnie komplement to ten, kiedy słyszę, że moja książka poprawiła humor też i komuś innemu.

Twoja działka, komedia kryminalna, jest mocno sfeminizowana…
Tak było jeszcze do niedawna. Być może dlatego, że w Polsce pokutuje etos mężczyzny „macho”, któremu nie wypada okazywać wesołości. Musi być ponuro męski. Dla mnie to głupota i cieszę się, że do naszego grona dołącza coraz więcej panów. Równowaga w życiu jest zawsze tym, co lubię najbardziej.

Masz na koncie czternaście książek. Da się w Polsce żyć z pisania?
Decyzję o tym, że przestaję pracować, podjąłem dopiero kilka miesięcy temu. Powiem tak… Przez pierwsze dwa-trzy lata na pewno nie należy się nastawiać na to, że się człowiek z tego utrzyma. Nawet jeśli trafi mu się hit. W moim przypadku bestsellerem stała się książka „Jak cię zabić, kochanie?” A i tak tantiemy, jakie otrzymałem z niej, wystarczyłyby góra na pół roku oszczędnego życia. Trzeba pisać kolejne książki i kolejne… Po kilku latach zaczynają one pracować na autora. Jest taka zasada, że przy wydaniu nowej książki o ileś procent wzrasta sprzedaż poprzednich. To daje jakoś przeżyć. Ale jestem bardzo ostrożny, żyję oszczędnie, nie szastam pieniędzmi na lewo i prawo. Jedyne, na co ich nie żałuję, to podróże. Inna kwestia, że powinno się jakoś uregulować kwestię honorariów. Jeżeli do autora z każdej książki, która ma cenę okładkową czterdzieści złotych, wracają dwa, trzy złote, a w przypadku gwiazd – może cztery, to jest tu zaburzona jakaś logika. Bez pisarza książki by nie było, a de facto najwięcej pieniędzy z jego pisania zgarniają pośrednicy i księgarnie. Ktoś powinien zrobić z tym porządek.

U nas, póki co, nie obowiązuje ustawa o stałej cenie książki…
I słusznie! Gdyby stała cena książki była ustalona na poziomie, który będzie odpowiadał czytelnikom, to byłbym za ustawą całym sercem. Bo jednak czterdzieści złotych to zbyt dużo dla wielu osób. Obawiam się jednak, że nowe książki nadal będą się pojawiały właśnie w takiej cenie, więc przez pierwszy rok, bo o takim czasie mówi ustawa, będą leżały, póki nie będzie ich można przecenić. Wiadomo przecież, że jeżeli chce się wywindować sprzedaż książki, to robi się promocje. Obserwowałem to, co się działo kilka miesięcy temu z książkami świątecznymi: wygrały te napisane przez pisarki, które – jak Magdalena Witkiewicz – mają już dużą bazę czytelników, oraz te, które zostały mocno przecenione i kosztowały około dwudziestu złotych. W naszym polskim wydaniu, gdzie każdy chce jak najwięcej zarobić jak najmniejszym wysiłkiem, jestem przeciwny takiej ustawie. Rynek książkowy powinien być uporządkowany. Trzeba też zachęcać do nowych form czytania, do sięgania po e-booki, audiobooki. Jeszcze kilka lat temu większość osób w metrze czy autobusie czytała papierowe książki lub gazety. W tej chwili jeśli ktoś ma coś przed nosem, to albo komórkę, albo czytnik – i to na tych urządzeniach teraz czytają. Trzeba też zacząć pokazywać młodym ludziom, torturowanym obowiązkowym kanonem lektur, że książka nie jest piekielną nudą, pełna słów, których nie rozumieją, ale fantastyczną przygodą.

Czym dla ciebie jest literatura? Pytam trochę przewrotnie, bo jeden z bohaterów Twojej książki „Miłość ci nic nie wybaczy” twierdzi, że „literatura powinna propagować tradycyjny model rodziny”…
Nie bierzmy go pod uwagę, bo jest politykiem. Oni z reguły bredzą jak potłuczeni! Pierwszy raz wpuściłem do swojej książki polityków. Wcześniej rozprawiałem się ze światem show biznesu. Ale przecież u nas to właśnie parlamentarzyści robią za gwiazdy rock’n’rolla. Naprawdę zazdroszczę Francuzom czy Włochom, którzy widzą na ekranach swoich telewizorów piosenkarzy czy aktorów. U nas na każdym kanale są głównie „gadające głowy”, pouczające nas, jak mamy żyć, choć większość z nich nie ma o tym pojęcia, bo jest idealnie oderwana od rzeczywistości.

Ale jest wielu ludzi, którzy nie lubią polityki, mówią o tym otwarcie, ty tymczasem wchodzisz w ten temat…
Dla mnie politycy to idealny materiał na komedię. Bo gdy się zrobi kilka kroków do tyłu i  popatrzy z  dystansu na to, co wyrabiają, mówią, jak się zachowują – to jest to niezły kabaret, żenująco zabawny. Postanowiłem nieco tej żenady zeskrobać i zostawić to, co zabawne. To, co wygadują politycy w „Miłość ci nic nie wybaczy”, naprawdę pojawiło się w wypowiedziach niektórych naszych „tuzów”. Trzeba było to tylko odpowiednio skompilować. Co ciekawe, przy tej książce czytelnicy dobrze się bawią, ale gdy słyszą to samo w telewizji, to się irytują albo, co gorsza, biorą to na serio i popierają. Cokolwiek idiotycznego wyjdzie z ust polityków, to i tak zawsze znajdzie się grupa, która będzie im przyklaskiwać. Smutne.

Wspomniałeś, że uwielbiasz podróże. Ale większość twoich powieści rozgrywa się jednak w Polsce…
Próbowałem kiedyś przenieść akcję jednej z książek do Grecji i efekt taki, że jest to najgorzej sprzedająca się moja powieść. A sam uważam ją za jedną ze swoich lepszych. Mowa o „Morderstwie na Korfu”. Byłem zadowolony, że udało mi się w niej oddać to, za co się Greków i kocha, i  nienawidzi – leniwą beztroskę, stoicyzm i absolutny brak odpowiedzialności. Zrażony niepowodzeniem tej pozycji, oddałem słuszność powiedzeniu, że „bliższa koszula ciału”. A poza tym Polska jest fascynująca. Mam ogromną przyjemność i przywilej odwiedzania miast i miasteczek w  czasie tras autorskich i właściwie w każdym z miejsc, które odwiedzam, jest coś, co można opisać w książce. W mojej nowej powieści „Teściowe muszą zniknąć” akcja toczyć się będzie między innymi w klasztorze na Jasnej Górze, który niedawno kolejny raz zwiedzałem. Gdy pojechałem do Opatowa i o północy otworzono dla mnie podziemia miasta, też zachwyciłem się i od razu wymyśliłem fabułę powieści. Skoro Polacy lubią czytać o Polsce, a ja też lubię nasz kraj, to nie ma co na siłę przenosić akcji gdzieś indziej. Ale Paryż, Rzym i Berlin to trzy moje ulubione miejsca na globie i pewnie w którejś mojej książce się pojawią. Marzy mi się napisanie powieści w stylu „Całe zdanie nieboszczyka” Joanny Chmielewskiej, gdzie akcja rozgrywa się w  kilku miejscach w Europie, a kończy w Polsce.

Skoro już wspomniałeś o Joannie Chmielewskiej – jacy jeszcze twórcy cię inspirują?
Uwielbiam literaturę czeską. Gdybym miał zabrać tylko jedną książkę na bezludną wyspę, to niewątpliwie byłyby to „Przygody dobrego wojaka Szwejka” w znakomitym przekładzie Pawła Hulki-Laskowskiego. To skarbnica ludzkich charakterów, zachowań, do tego świetny język, a przy okazji też ukazana jest kwintesencja Czechów – jaka by wojna nie wybuchła, to oni od razu się poddają. To zostało pięknie nakreślone przez Haška, językiem trafiającym do wszystkich. Ostatnio zakochałem się też w cyklu Evżena Bočka o perypetiach amerykańskiej rodziny, która dziedziczy po przodkach zamek w Czechach. Pierwszym jego tomem jest „Ostatnia arystokratka”. A jeśli chodzi o literaturę kryminalną, to wychowałem się na powieściach Erle’a Stanleya Gardnera i oczywiście Agathy Christie. Ona to narobiła nam, kryminalistom, niezłego kłopotu! Bo jak byśmy się nie starali wymyślić czegoś oryginalnego, to pewnie ten sam motyw zbrodni znalazł się już w jednej z jej powieści.

Autor: Rozmawiała Ewa Tenderenda-Ożóg