Wtorek, 29 kwietnia 2025
Rozmowa z GRZEGORZEM PIĄTKIEM, pisarzem, publicystą, członkiem zarządu Unii Literackiej
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeruBiblioteka Analiz nr 640 (8/2025)

Dzięki wyjątkowemu wydarzeniu, jakim był niewątpliwie sukces sprzedażowy „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak, czytelnicy stali się świadkami ożywionej dyskusji na temat sytuacji na rynku książki. Wiele wypowiedzi było bardzo emocjonalnych, wiele osób poczuło się ekspertami od rynku książki, można było w pewnym momencie zgubić już sens, o co właściwie chodzi.

Ta sprawa jest dla nas bardzo ważna. Właśnie dlatego, że Joanna Kuciel-Frydryszak zapukała do jednych drzwi, czy nawet zabębniła, zaczęły otwierać się inne. W jednym czasie wypłynęło wiele kwestii, wszyscy zaczęli się wypowiadać w tematach, które na co dzień są nieporuszane. Nie tylko dlatego, że są klauzule poufności w umowach, ale też dlatego, że w ogóle my jako twórcy mamy problem z mówieniem o pieniądzach. To jest w Polsce temat tabu, zwłaszcza w inteligenckich zawodach. Tak samo jest pewnie wśród nauczycieli, lekarzy… Trudno pisać książki bez pasji, ale jest to też zawód, a mimo to kwestia finansowa często schodzi na dalszy plan. Sam mam już uczulenie na to, że na rynku prasowym często dostaje się umowę po napisaniu tekstu lub po jego opublikowaniu. Trzeba podkreślać cały czas, że ważne jest wynagrodzenie, które będzie fair, które będzie w transparentny sposób określone, przenegocjowane na cywilizowanych zasadach. Także cieszę się, że ta sprawa wybiła. Dlatego właśnie, że zaczęliśmy szczerze rozmawiać.

Czemu jednak jest brak dialogu? Umiemy porozumiewać się słowem, a komunikacja społeczna kuleje… Temperatura sporu, który przeniósł się do mediów społecznościowych, była miejscami dość wysoka. Padło wiele oskarżeń. W komentarzach wypowiadano się często w niewybrednych słowach o wydawcach.

Uważam, że warto pewne rzeczy nawet z przesadą sobie raz na jakiś czas wyrzucić, niż udawać, że wszystko jest dobrze, i żyć wśród niedomówień. Myślę, że na dłuższą metę to będzie oczyszczające. Fakt, wiele osób poczuło się urażonych, a linia sporu między autorami a wydawcami nie zawsze jest prawdziwa. Ja na przykład jestem zadowolony ze współpracy z moim wydawnictwem. A mimo to, kiedy zaczęliśmy wszyscy w szerszym gronie rozmawiać o naszej sytuacji, okazało się, że każdy zna przykłady autorów źle potraktowanych. Warto podkreślić, że w układzie wydawca-autor to autor jest z definicji na słabszej pozycji, ponieważ to wydawca ma większy ogląd rynku. Autor widzi tylko swoje wyniki, swój portfel, swoje umowy.

Nawet mały wydawca, pracując z kilkoma autorami czy autorkami, widzi większy wycinek rynku, wie, kto jak się wycenia. Prawie zawsze stoi za nim jakiś prawnik, który przygotował umowę. Zwykle propozycja umowy wychodzi od wydawnictwa, a nie od autora czy autorki. Mało którego autora reprezentuje agent czy agentka, który potrafi zupełnie bez emocji pewne rzeczy przejrzeć czy przenegocjować.

I oczywiście są wydawcy, którzy są absolutnie fair, ale są i tacy, którzy biernie lub aktywnie wykorzystują tę naszą niewiedzę, proponując z zasady mniej korzystne warunki, czy próbując w tym czy innym miejscu parę tysięcy złotych czy parę procent urwać, chociaż pewnie mogliby się podzielić.

Ale wydawca ponosi też ryzyko biznesowe…

Oczywiście, wydawca ponosi ryzyko biznesowe, ale też obstawia kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt, nawet kilkaset tytułów rocznie. Dla niego ta pojedyncza książka jest jedną z iluś pozycji. Nikt nie chce dokładać do interesu, ale nawet jeśli jedna książka pójdzie gorzej, to może zbilansować ją inna. Śmiem twierdzić, że dla pojedynczego autora czy autorki, który pracuje nad książką rok, dwa, trzy, to ryzyko jest większe.

Myślę, że dlatego te emocje są aż tak silne, dlatego te wypowiedzi są tak ostre, że wykipiało dużo frustracji, która była trzymana pod pokrywką przez lata, a wynika z pewnej systemowej nierówności. Niektórzy pytają, co tak naprawdę ze sprawy Joanny Kuciel-Frydryszak wynika dla szeregowego poety czy autorki dwóch książek, które się sprzedały w 2000 egzemplarzy? No niby nic wprost, bo rzeczywiście skala sukcesu „Chłopek” jest nieporównywalna z czymkolwiek, ale myślę, że właśnie samo otwarcie dyskusji, zwrócenie uwagi szerszej opinii, że to jest praca, że są te procenty, że są te złotówki, przyniesie na dłuższą metę dużo korzyści. Widzę, jak autorki i autorzy nabierają odwagi i świadomości swoich praw. Wiele osób dopiero teraz dowiedziało się o Konwencji Krakowskiej czy o umowach modelowych. Dla wszystkich nas, dla osób piszących, bez względu na to, czysprzedajemy tysiąc egzemplarzy rocznie, czy sto tysięcy, to jest ważne. Ważne też dla nas jest moralnie, żeby autorka „Chłopek” coś wywalczyła.

Ustalenie, czy roszczenia Joanny Kuciel-Frydryszak są zasadne, wymaga analizy umowy. Autorka nie ujawniła szczegółów…

Nie wiem, o jakie pieniądze chodzi, o jakie procenty, ale kibicuję Joannie z całego serca, bo za książkę, która tak dobrze się sprzedała, ale też tyle w ludziach poruszyła, należą się najlepsze warunki. Niektórzy dzielą włos na czworo i mówią, że to też jest sukces wydawnictwa. Tak, wydawnictwo zaryzykowało na wejściu, potem zadbało o promocję, o dystrybucję. Być może „Chłopki” nie zbłądziłyby pod tyle strzech, gdyby nie można ich było kupić na poczcie. Ale to nie zmienia faktu, że wszystko zaczęło się od pracy pisarki, od książki i to dla autorki i dla książki przychodzili ludzie, głównie kobiety, na spotkania – jak na rekolekcje.

Dochodzą też do mnie takie głosy, że dyskusja wokół tantiem może się odbić rykoszetem na debiutantach, na poetach czy na autorach literatury ambitnej, wymagającej, bo wydawca będzie bardzo ostrożny, podejmując decyzję o wydaniu książki, i będzie stawiał tylko na, mówiąc kolokwialnie, pewniaki…

To brzmi trochę jak pogróżki. Ja obserwuję taką ostrożność od dawna, na pewno nasiliła się ona na początku pandemii, kiedy wydawnictwa powycofywały się z projektów, które wydawały się ryzykowne. Myślę, że ta ostrożność będzie panować, dopóki będziemy mieli taki dziki rynek, który zostawia mało miejsca na ambitniejsze projekty, nie premiuje myślenia długofalowego, konsekwentnego promowania jakiegoś autora czy zjawiska, za to utrwala zabobony, że na przykład nie warto wydawać opowiadań. Dlatego myślę, że wydawcom też powinno zależeć na ucywilizowaniu, ustabilizowaniu rynku i większej transparentności, bo to pozwoli również wydawcom spokojniej, stabilniej funkcjonować.

Nam większą stabilność dałoby wynagradzanie od ceny okładkowej. Nie rozumiemy, dlaczego zagraniczni autorzy na tym samym rynku, przy tym samym ryzyku dostają wynagrodzenie od ceny okładkowej. To potrafią wymóc zagraniczni agenci, posługując się zagranicznymi standardami, a u nas takie warunki mają tylko gwiazdy. Widzę to jako element większej stabilizacji rynku. Dla nas – wynagrodzenie od ceny okładkowej, dla wydawców – stabilizacja cen, regulacja marży. Powinniśmy o tym myśleć całościowo, żeby wszystkim było lepiej.

Czyli potrzebne jest ułożenie tego rynku…

Tak, ułożenie tego rynku. Zwracam też uwagę na transparentność. Nie chodzi o to, żeby zaglądać wszystkim do umów, ale żeby w Polsce, jak w innych krajach, było raportowanie nakładów i sprzedaży do centralnej bazy. Nie rozumiem, dlaczego inne branże się tego dorobiły, a my nie. Rynek prasy to ma. Po to, żeby reklamodawcy mieli wiarygodne informacje. Dlaczego w kinach da się liczyć box office? Dlaczego jest kontrolowana przez Związek Producentów Audio-Video sprzedaż płyt, przyznaje się złote i diamentowe płyty? A u nas każdy może sobie obwołać książkę bestsellerem albo powiedzieć, że książka się źle sprzedaje. Uważam, że to jest bardzo nie w porządku. Chodzi o to, żeby i wydawcy, i autorzy nie działali po omacku, bo kończy się to tym właśnie, że rządzą najwięksi – i dystrybutorzy, i wydawcy, ponieważ oni mają najwięcej informacji o rynku. Oni dominują nad mniejszymi wydawcami, mniejszymi dystrybutorami czy detalistami. A nam, autorom, autorkom, obrywa się rykoszetem, bo na kimś trzeba oszczędzić. Tłumaczom, tłumaczkom tak samo. Honoraria redaktorów, korektorów, grafików też stoją od lat w miejscu. Gdzieś to musi się zatrzymać, bo jest patologiczne, że najmniej zarabiają ci, bez których książki by w ogóle nie powstały, a najwięcej – pośrednicy.

Biblioteka Analiz od lat mówi o braku transparentności na rynku. I to zjawisko z roku na rok się pogłębia, widzimy to, gdy zwracamy się do wydawców z prośbą o wypełnienie corocznej ankiety. A tylko wydawca wie, ile swoich książek sprzedał.

Uważam, że na dłuższą metę dla wszystkich jawność tych danych będzie zdrowa. Wskazałem nie bez powodu przykład innych branż, które potrafiły się dogadać, przyjąć jakiś wspólny standard. Nie rozumiem, dlaczego tego nie ma w branży książkowej. I to jest moja pretensja do wydawców. Od lat słyszymy, że dystrybutorzy dominują na rynku, mówi się o oligopolu, o wojnach rabatowych, o płaceniu za ekspozycję czy dostęp do danych. Mam pretensje do wydawców, że się solidarnie nie postawią. I myślę, że to by zrobiło dużą zmianę, gdyby ci najwięksi, może nie wszyscy, ale przytłaczająca większość wydawców, doszli do porozumienia.

Rozmawiamy w dniu, kiedy się odbył okrągły stół rynku książki z udziałem organizacji branżowych. Mamy nadzieję, że po dyskusji otrzymamy konstruktywne wnioski.

Nas reprezentowała Joanna Gierak-Onoszko. Jestem pełen nadziei, bo dużo tematów udało się poruszyć w ciągu ostatniego roku. Wydarzyła się sprawa „Chłopek”, która jest pretekstem do naszej rozmowy, ale i bez tego mamy coraz częstsze okazje do rozmów właśnie w ramach branży o tym, że Instytut Książki zaczął inaczej pod nową dyrekcją działać, że ministra kultury powołała Zespół do spraw pola literackiego, że zmieniła się prezeska PIK i powstał okrągły stół, że jest Forum Prawa Autorskiego wznowione przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

W mediach społecznościowych o wiele łatwiej jest się obrażać czy łapać za słówka, ale jak już się zbierzemy w jednej sali, twarzą w twarz, na żywo, to nawet jeśli się ktoś pokłóci, to w inny sposób, bardziej merytoryczny. I to jest dla mnie duża nadzieja.

Ale pan nie bierze czynnego udziału w dyskusjach toczących się w mediach społecznościowych?

Nie, bo ja się wypisałem z mediów społecznościowych, zostawiłem tylko nieaktywny Instagram. Raz, że kończę książkę i nie chcę się rozpraszać, a dwa, że czuję się na dłuższą metę przytruty tym, jak te media działają. To jest toksyczne. Głos zabierają o wiele częściej ludzie, którzy mają do wrzucenia coś negatywnego, a algorytm promuje to, co może pobudzić do kłótni, bo chodzi o „zaangażowanie”, czyli żeby jak najwięcej czasu tam spędzić i jak najwięcej klikać. Często zaczyna się jak na filmie akcji, że bohater bierze zapalniczkę, rzuca za siebie, w kałużę benzyny, ona wybucha w tle, a on idzie dalej. No więc wchodzi ktoś na fejsa, ulży sobie, wyjdzie, ale potem ten post wisi, zapisany na zawsze i każdy może w dowolnym momencie się włączyć, dochodzić, dogadywać w nieskończoność. Jeśli rozmowa odbywa się na żywo, to jest pewien ograniczony czas, trzeba do czegoś dojść albo przynajmniej zawiesić temat do następnego razu i przetrawić coś w międzyczasie. A tu można w nieskończoność po prostu chwytać się za słówka i to nie jest konstruktywne.

Gorąca dyskusja wokół „Chłopek” przyniosła też coś dobrego dla Unii Literackiej – mianowicie przyrost liczby członków. Autorzy mają poczucie, że wspólnie można zrobić więcej, że współdziałanie ma sens.

Tak to zadziałało. Na przełomie roku było nas ponad 160, a w tej chwili, pod koniec kwietnia, 233. To prawie o połowę więcej.

Przy czym, żeby stać się członkiem Unii Literackiej, trzeba przejść pewien etap. Członkostwa nie dostaje się z automatu.

Oczywiście. Trudniej się zapisać niż na Facebooka. Ale ten próg nie jest bardzo wysoki. Trzeba mieć opublikowane dwie książki i dostać rekomendacje od dwojga aktualnych członków.

Wniosek ocenia komisja…

Tak, ale to jest w zasadzie formalna weryfikacja wniosku. Nikt nie ocenia, czy ktoś jest wybitnym pisarzem ani od kogo ma te rekomendacje.

Mnie ta rosnąca liczba członków cieszy nie tylko jako działacza, jako sekretarza zarządu, bo im więcej szabli, tym silniejsza legitymacja do działania, tym więcej zbierzemy składek. Mnie cieszy, że ludzie się zrzeszają. Mam 45 lat i widzę, że w moim pokoleniu ludzie nie mieli takiej potrzeby. Uczy się dzieci, że Solidarności zawdzięczamy wolność, ale solidarność jako zjawisko, jako postawa, zwłaszcza taka niezrywowa, niejednorazowa, jak Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, jak pomoc uchodźcom z Ukrainy przez miesiąc czy dwa, ma się u nas kiepsko. Wychowano nas, żeby zasuwać, konkurować, dbać o swoje, inwestować tylko w siebie. I dlatego cieszy mnie, że ten duch wraca. I widzę z bliska, jak u nas działa koleżeńskość, solidarność. Na przykład mamy dyżury prawnicze dla naszych osób członkowskich, świadczone społecznie, zupełnie bezinteresownie.

Wspomniał pan na samym początku o agentach literackich. Właściwie w naszym kraju ich nie ma, co jest symptomatyczne, jak ten rynek funkcjonuje. Nie ma pieniędzy na rynku…

Agenci żyją z prowizji od wartości wynegocjowanej umowy i potem od tantiem, z procentów od procentów, więc dopóki te procenty będą tak niskie, to nie mają za bardzo interesu, żeby działać.

Myślę też, że nie do końca jest prawdą, że nie ma pieniędzy na rynku, branża się przecież nie zwija. Tylko jeśli popatrzymy na wyliczenie Polskiej Sieci Ekonomii, to okazuje się, że najwięcej pieniędzy przypada dystrybucji. To jest bardzo niezrównoważone, ogon merda psem i trzeba ten układ sił zmienić. Potem rezultat jest taki, że zaliczka wynosi parę tysięcy złotych. Ile za to można przeżyć?

Dyskusja o zarobkach twórców chyba wymknęła się spod kontroli, bo zamiast iść ramię w ramię, między dwiema organizacjami zrzeszającymi twórców, zaczęły się wzajemne pretensje. Szkoda…

Łatwo z tego wyciągnąć wniosek, że się środowisko pokłóciło, ale ja myślę, że się pokłóciło parę osób. A jak patrzę na dopływ nowych członków do Unii Literackiej, to widzę wręcz konsolidację, bo to przecież nie są ludzie, którzy przeszli z innego stowarzyszenia, tylko ludzie, którzy do tej pory się nie zrzeszali. Mamy też w swoich szeregach osoby, którzy należą i do Unii Literackiej, i do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Ja mam do SPP duży szacunek i rozumiem, że ma po prostu inny pomysł na siebie. Unia Literacka nie skupia się na promowaniu twórczości, tylko na dbaniu o sprawy najbardziej prozaiczne, zawodowe, legislacyjne, o całą ekonomiczno-prawną stronę naszej twórczości.

Ja na przykład uparłem się na kwestię PLR-ów, czyli wynagrodzeń za wypożyczenia biblioteczne, zaniedbaną od lat. Rozmawialiśmy o tym z przedstawicielami Ministerstwa Kultury, uczestniczyliśmy w posiedzeniu sejmowej podkomisji stałej do spraw czytelnictwa i prawa autorskiego, działamy w tej sprawie razem ze Stowarzyszeniem Tłumaczy Literatury.

Jednym z postulatów Unii Literackiej i Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury jest rozszerzenie systemu PLR (Public Lending Right) o kolejne biblioteki, z których zbierane byłyby dane.

System istnieje, ale jest tak naprawdę namiastką systemu. Ja sam jako autor w miarę poczytny za najlepszy rok w swojej karierze, czyli 2023, dostałem rekompensatę w wysokości 700 zł…

Słyszałam, gdy mówił pan o tym na podkomisji. To było przygnębiające. I daje dużo do myślenia na temat tego systemu.

Teraz mamy w tym systemie 5 mln zł, po ostatniej podwyżce, a powinno być dziesięć razy więcej. Jeśli mediana rekompensat wynosi 360 zł rocznie, to trochę szkoda nawet papierologii z tym systemem związanej.

No i przy tym system nie uwzględnia wszystkich autorów, tylko jest pewien pułap…

Jakiś pułap musi być, ale jeśliby zbierano dane z większej liczby bibliotek, to też tych nazwisk byłoby więcej. Bo przy tak małej próbie system pomija tytuły, które cieszą się zainteresowaniem lokalnie. Albo przeciwnie – podbija te, które mają szczęście być popularne w badanej gminie albo w ogóle być w zbiorach badanej biblioteki.
Od tego roku wreszcie będą brane pod uwagę dwa województwa – pomorskie i małopolskie – których do tej pory nie sprawdzano. A wśród trzech pomorskich bibliotek jest Gdynia. I mój wynik będzie przez to pewnie sztucznie zawyżony, bo moja książka „Gdynia obiecana” już drugi rok z rzędu była w tym mieście w czołówce najchętniej wypożyczanych książek. W 2024 roku było to 235 wypożyczeń, a za 2023 system PLR odnotował 401 w całym kraju.
Dobrze, że Ministerstwo Kultury złapało się za głowę i uwzględniło te dwa województwa i wydłużyło listę bibliotek do 70, ale trzeba zbierać dane z setek gmin, żeby to było reprezentatywne. Dziś kwota rekompensaty może zależeć nawet od tego, kto miał gdzie spotkanie autorskie.

Na podkomisji wskazano, że biblioteki mają różne oprogramowania do gromadzenia danych. Nie ma jednego, centralnego. Ponadto Ministerstwo Kultury zwróciło się do Ministerstwa Edukacji Narodowej i Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego z propozycją rozszerzenia programu PLR. I jak na razie brak odpowiedzi w tej sprawie.

Ale najważniejsze jest wytyczyć kierunek. Można robić co roku jeden krok, prawda? Co roku jedną śrubkę gdzieś tam dokręcać albo przestawiać wajchę. Biblioteki i tak te dane kumulują, więc trzeba wymyślić nowy sposób na ich pozyskiwanie. To jest do zrobienia, gdy się określi cel. Wielka Brytania, która do tej pory bazowała na danych z rotacyjnej listy bibliotek, rozszerza w tej chwili zasięg monitoringu na cały kraj.

Wspomniana kwota 5 mln zł – z czego ona wynika?

Jest to 5 proc. od kwoty założonej na zakupy do bibliotek w poprzednim roku kalendarzowym. Też uważamy, że to jest zbyt sztywne, że może należy to inaczej określać. Jest też naszym nieszczęściem, że kwoty są zakładane z 10-letnim wyprzedzeniem. Odkąd w 2015 roku rozpisano te kwoty, rozszalała się inflacja i zżarła nam właśnie te podwyżki, które były założone, stopniowane co roku. A że podmiotów zapisanych do systemu jest znacznie więcej niż dziesięć lat temu, to ten torcik trzeba podzielić na jeszcze mniejsze kawałki. To jest kolejna sprawa, o którą powinniśmy solidarnie walczyć – tłumacze, wydawcy i autorzy, bo wszyscy zyskamy. Tak samo jak na walce z piractwem.

Niedawno wypłynęła sprawa z Metą, która szkoliła sztuczną inteligencję na spiraconych książkach. Dziennikarze „The Atlantic” udostępnili stronę, gdzie autorzy mogą sprawdzić, czy ich książki też użyto do nielegalnego procederu. Sprawdzałam, że pana książki też tam są…

Tak, prawie wszystkie.

Jakie kroki są poczynione przez Unię Literacką?

Unia Literacka stoi na takim samym stanowisku jak European Writers Council, że trzeba to uregulować. To się zamyka w skrócie ART – Authorization, Renumeration, Transparency, czyli trzeba uzyskać zgodę na wykorzystanie dzieła, do tego renumeracja, czyli wynagrodzenie, oraz transparentność. Tego wszystkiego nie ma. Ale Unia Literacka sama nic nie zdziała, ani pojedynczy autor czy wydawca. Przeciwnik jest tak potężny, że musimy liczyć na działanie państwa i Unii Europejskiej. Ja osobiście poczułem się tak, jakby ktoś wszedł do mojego domu, przetrząsnął wszystkie szuflady i wyszedł, a ja nawet nie mogłem za tą osobą krzyknąć. Do kogo mam się skarżyć? Napisać list do Marka Zuckerberga?

Jest też niska świadomość samych czytelników, którzy udostępniają pliki. W jakiś sposób trafiły one w ręce Mety…

Meta, według tego, co ustalili dziennikarze „The Atlantic”, i jest to ohydne, biorąc pod uwagę sytuację międzynarodową, skorzystała z rosyjskiej bazy pirackiej LibGen, Library Genesis. Dziękujemy bardzo Dolinie Krzemowej, że umie porozumieć się ponad podziałami. Ironizuję oczywiście. Na razie jedyne, co dobrego wynikło z tej afery, to to, że została ujawniona – trudno udawać, że problemu nie ma.

Unia Literacka była zaangażowana w rozmowy na temat nowej edycji Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa…

Tak, reforma NPRCz jest dla nas bardzo ważna. I powinno też zależeć na tym wydawcom. Chodzi o to, by powstał taki mechanizm jak choćby w Szwecji, że jest pewien fundusz centralny przeznaczany na zakup dla bibliotek tych książek, które w danym roku były najbardziej docenione, nagradzane w konkursach ogólnopolskich, bo to są często książki, które słabiej się sprzedają. W skali państwa to nie będą wielkie pieniądze, bo chodziłoby może o kilkanaście tytułów, ale byłby to istotny zastrzyk i dla autorów, i dla wydawców, pewna premia dla tych, którzy właśnie chcą zaryzykować, którzy tego poetę czy tę debiutantkę wydali i może niekoniecznie zarobili kokosy na rynku, ale zrobili coś ważnego dla kultury. A biblioteki mogłyby w ten sposób wzbogacić zbiory bez dylematów, czy kupić ten tomik poezji, który wypożyczy pięć osób, czy drugi egzemplarz kryminału, do którego jest kolejka. To oczywiście powinno się odbywać w sposób transparentny, nikt nie powinien palcem tych książek wskazywać. Może powinna być lista nagród co parę lat weryfikowana przez branżowy zespół albo przez dyrektorów bibliotek wojewódzkich… I z tych nagradzanych w danym roku powinien jeden egzemplarz trafić do każdej gminy. To by dawało 2400 egzemplarzy, ładny dodruk w przypadku ambitniejszych, mniej rynkowych książek.

Druga rzecz to honoraria za spotkania. Nie chcemy ingerować w działalność programową bibliotek, ale bibliotekarki, bibliotekarze często się żalą, że z jednej strony mają dość ograniczone środki na spotkania, a z drugiej ciąży na nich presja osiągnięcia wyników frekwencyjnych zgodnych z oczekiwaniami organizatora, czyli gminy, więc muszą zapraszać przede wszystkim duże nazwiska. Czytelnicy oczywiście też często proszą o autorów bestsellerów. I dobrze, niech mają też gwiazdy, ale chodzi o to, żeby zachować różnorodność. Biblioteka nie jest sklepem, tylko instytucją kultury i powinna też móc zainteresować czymś, na co publiczność sama by nie zwróciła uwagi. Nie powinno być też tak, że zaproszenie jednej czy dwóch gwiazd rocznie wyczerpuje cały budżet biblioteki na spotkania. Naszym pomysłem jest, żeby zrobić wreszcie widełki. Tak jak w PLR-ach. Żeby, przy dofinansowaniu z NPRCz, nie wolno było zapraszać nikogo za głodowe honoraria, ani też płacić honorariów, co się zdarza, kilkunastotysięcznych czy podchodzących pod 10 tys. zł. Te kwoty trafiają do tych, którzy i tak dobrze żyją ze sprzedaży książek, czasami do sportowca, aktorki czy polityka, dla których książka jest dodatkiem do głównej działalności, rozszerzeniem tak zwanej marki osobistej. Te budżety powinny być trochę równiej podzielone między więcej osób, dzięki czemu biblioteki miałyby ciekawszą, bardziej różnorodną ofertę, a mniej znane osoby – możliwość pokazania się i zarobienia. Bardzo zaniedbani są szczególnie debiutanci, autorzy regionalni, którzy często występują za możliwość sprzedania paru książek. Tak nie powinno być, to jest praca.

Jest jeden postulat Unii Literackiej, który niestety nie spotkał się ze zrozumieniem ze strony wydawców.

Ciekaw jestem.

Chodzi o zerową stawkę podatku VAT na książki, potwierdzoną przez ministra finansów Andrzeja Domańskiego na współKongresie Kultury. Wydawcy chcą, żeby pieniądze wróciły do nich. A Unia postuluje, by założyć fundusz, czyli jakąś kolejną instytucję, która by zarządzała tymi pieniędzmi, a chodzi o 500 mln zł.

Unia Literacka generalnie domaga się więcej mecenatu państwowego, więc nie może się jednocześnie domagać niższych podatków. To jest po prostu nielogiczne. Natomiast przekonujemy, obojętnie, czy to się będzie nazywało Polski Fundusz Literatury, jak proponujemy, czy doposaży się w ten sposób NRPCz, czy PLR, czy inne istniejące instrumenty, żeby podatek wypracowany przez rynek książki wracał na rynek w postaci różnych form wsparcia, dotacji, stypendiów, choćby tego funduszu zakupowego dla bibliotek. Być może to jest to źródło, z którego fundusz na PLR mógłby wzrosnąć z 5 do 50 mln zł. To znowu może być fantastyczny sposób na stabilizowanie rynku, na wspieranie tych, którzy ryzykują więcej, wydając ambitniejszą literaturę, do wspierania PLR-ów, które są i dla wydawców, i dla autorów. Gdybym był wydawcą, to byłbym za.

Jednocześnie nie wierzę, że obniżenie podatku VAT do zera zmieni cokolwiek poza okresową poprawą płynności wydawców i dystrybutorów z jednej strony, a ogołoceniem budżetu państwa z kilkuset milionów z drugiej. Jestem pewien, że 5-proc. różnica w cenie nie spowoduje, że ktoś kupi książkę, której w przeciwnym razie by nie kupił. Nie wzrośnie też od tego czytelnictwo. Poprzednia obniżka VAT-u z 23 do 5 proc. nie przyniosła żadnego efektu, jak wyszło w badaniach.

W dwutygodniku „Biblioteka Analiz” nr 6/25 dr Jędrzej Maciejewski wskazuje na możliwości pozyskania dodatkowych pieniędzy dla branży, oprócz PLR, o czym rozmawialiśmy, ważną sprawą jest opłata reprograficzna, która w tej chwili jest anachroniczna, nie obejmuje m.in. czytników, smartfonów, laptopów i tabletów.

Jesteśmy jak najbardziej za. To jest ogromne zaniedbanie. Popieramy i będziemy się w tej sprawie solidaryzować z wydawcami.

Warszawski Sąd Okręgowy wydał wyrok, który zdaniem Stowarzyszenia Filmowców Polskich – Związku Autorów i Producentów Audiowizualnych jest przełomowy dla branży.

Tak, to był bardzo ważny krok. I myślę, że filmowcy są takim środowiskiem, na które warto patrzeć. To, co zrobili, uruchamiając w zeszłym roku sprawę tak zwanych tantiem od Netfliksa, to był dobry przykład, jak działać spójnie. Tam były różnice zdań wewnątrz środowiska, ale jednak udało się stworzyć skuteczny front. Warto brać z nich przykład.

Podsumowując naszą rozmowę, widzę dążenie do ułożenia rynku na wzór skandynawski. PLR-y też są tam zupełnie inne, bo są liczone od każdej biblioteki i dla każdego twórcy…

Od krajów skandynawskich PLR-y się w ogóle zaczęły, w Danii, w latach czterdziestych, kiedy nikomu nie śniła się nawet Unia Europejska, która wymogła ich wprowadzenie w Polsce. Tamte systemy są stare i okrzepłe, kraje są bogatsze, więc ławo powiedzieć, że nie ma co się porywać na taki poziom. Ale Polska wydaje na PLR-y, w przeliczeniu na obywatela, dwa razy mniej niż Słowacja, wielokrotnie mniej niż Czechy czy Litwa, pięciokrotnie poniżej światowej mediany. Naprawdę jesteśmy na dole tabeli. Oczywiście niektóre różnice wynikają z zakresu wynagrodzeń – w niektórych krajach płaci się na przykład autorom zagranicznym, u nas nie; w niektórych krajach liczy się biblioteki akademickie i szkolne, u nas nie. Ale Litwa też ich nie liczy, a wydaje, proporcjonalnie, kilka razy więcej.

Niektórzy w ogóle mówią, że nie ma co brać wzoru ze Skandynawii, bo tam jest wyższe czytelnictwo. Tak, ale może wysokie czytelnictwo jest dlatego, że jest taki hojny system, który sprawia, że ktoś może w małej miejscowości pójść do biblioteki i za darmo przeczytać nagradzaną książkę. To działa w obie strony.

W bibliotekach nowe książki są dostępne od razu, już od dnia premiery…

Dla mnie większym problemem jest to, że książki w dniu premiery od razu są przeceniane. Znowu tu patrzę na wydawców. Mówią, narzekają, że jeśli książka nie chwyci te trzy miesiące od premiery, to już po niej, ale ten gigantyczny rabat sprawia właśnie, że nowość szybciej się spala, że jest parcie na rzucanie kolejnych nowości, które przygniatają te sprzed tygodnia. A przecież książka to jest taki produkt, który potrzebuje czasu, żeby chwycił. Ludzie sobie ją polecają, nagrody literackie przyznaje się za rok poprzedni. Sam to poczułem na przykładzie „Najlepszego miasta świata”, które trafiło do sprzedaży miesiąc przed pierwszym lockdownem. Wydawnictwa panicznie odsunęły w czasie inne premiery, więc wiosną 2020 roku zrobiło się więcej miejsca na rynku, a jednocześnie ludzie mieli więcej czasu na czytanie. Widziałem po mediach społecznościowych, jak ta szeptanka działała, potem zobaczyłem to w sprzedaży. W 2021 roku zainteresowanie książką przedłużyły nominacje i nagrody. To jest longseller.

Czasami, gdy rozmawiam z wydawcami, oni sami nie wiedzą, dlaczego ta książka chwyciła, a inna nie. Bywa, że to jest jakieś wydarzenie losowe, na przykład ktoś umiera i biografia się nagle zaczyna dobrze sprzedawać. Albo pojawia się ekranizacja. Albo zadziała, jak w przypadku „Chłopek”, jakaś wielka zbiorowa emocja. I to też jest pięknem tego rynku, że nie da się go do końca sformatować, zoptymalizować. Coś chwyta i dopiero wstecz można analizować dlaczego. To nie jest produkcja proszku do prania. Tu działają emocje – i u twórców, i u odbiorców. Tym bardziej powinno się szukać dla tego rynku stabilnych ram, żeby amortyzować to ryzyko, które zawsze będzie istniało.

Grzegorz Piątek – pisarz, publicysta, sekretarz zarządu Unii Literackiej. Autor książek o architekturze, polityce i miastach: „Gdynia obiecana”, „Najlepsze miasto świata”, „Niezniszczalny – Bohdan Pniewski. Architekt salonu i władzy”, „Starzyński. Prezydent z pomnika”. Laureat m.in. Paszportu „Polityki”, Nike Czytelników, Nagrody Literackiej Gdynia, Nagrody im. Jerzego Giedroycia, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy

(s. 4-8)

Autor: Rozmawiała Ewa Tenderenda-Ożóg