Piątek, 28 lutego 2020
Rozmowa z Karoliną Kuszyk, autorką książki „Poniemieckie”

– Parafrazując Melchiora Wańkowicza z „Na tropach Smętka”: wszystko zaczęło się od swastyki…
– I tak, i nie, i znowu tak. „Tak”, bo rzec by można, że gdyby nie swastyka – używam jej tu w roli figury pars pro toto – to w ogóle żadnego poniemieckiego byśmy nie uświadczyli. „Nie”, bo to nie swastyka zadecydowała o tym, że zajęłam się tematem poniemieckich przedmiotów, domów i cmentarzy – temat pracował we mnie od dawna, chyba od wczesnej młodości, choć wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy. I znowu „tak”, bo na symbol swastyki zamknięty w fabrycznym stemplu na spodzie fajansowej miski, która jest w moim rodzinnym domu w Legnicy „od zawsze”, zwrócił uwagę dopiero mój mąż Niemiec podczas mycia naczyń. Jak się okazało, ani ja, ani inni domownicy nie dostrzegaliśmy jej przez długie lata, co jest przecież zadziwiające. To od tamtej chwili zaczęłam się zastanawiać, ile mieszkańcy ziem zachodnich i północnych mają jeszcze po domach rzeczy, których poniemieckość stała się dla nich przezroczysta. I że warto przyjrzeć się strategiom radzenia sobie z poniemieckimi rzeczami i krajobrazami.

– Karolina Kuszyk wychowała się na „poniemieckim”?
– Tak, pochodzę z Legnicy i choć do piętnastego roku życia wychowywałam się w bardzo polskim bloku z wielkiej płyty, to przecież ślady życia poprzednich mieszkańców były w naszym mieście wszędzie. Nie mówię tylko o starej tkance miejskiej, kamienicach, granitowych brukach, ale również o cmentarzu komunalnym, który, choć wyczyszczony niemal do cna z niemieckich nagrobków, nadal zachował dawną strukturę i niemieckiego „ducha”. Przede wszystkim jednak mówię o przedmiotach: meblach, zastawach stołowych, bombkach na choinkę, pojemnikach do chleba (nasz miał napis „Unser täglich Brot gib uns heute” – chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj) i innych przedwojennych artefaktach tak pięknie różniących się od większości rzeczy, które można było w latach osiemdziesiątych kupić w sklepach. W moim dziecięcym pokoju we wspomnianym bloku przez długie lata wisiał oleodruk przedstawiający Anioła Stróża, który przeprowadza po dziurawej kładce nad przepaścią parę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Dopiero jako dorosła osoba zaczęłam interesować się tym, kto go namalował i zaczęłam czytać opracowania niemieckich badaczy na temat historii oleodruków. Nie tylko tych religijnych, ale i świeckich, które przecież były obecne – a czasem są i dziś jeszcze – w co drugim poniemieckim domu. Zajęłam się również meblami, pocztówkami, naczyniami, książkami, a nawet słoikami. Nie mogłam się też oprzeć uchwyceniu tego momentu czy raczej momentów, w których dom niemiecki stawał się domem polskim i na ile tę metamorfozę można uznać za udaną. Oraz historii związanych z domem ostatnim, czyli grobem, i tym, jakie były losy niemieckich cmentarzy na ziemiach przyłączonych do Polski w 1945 roku.

– Łatwo było nakłonić polskich przesiedleńców i ich potomków do zwierzeń dotyczących korzystania z dóbr wysiedlonych Niemców?
– Często odnosiłam wrażenie, że przesiedleńcy, osadnicy i ich potomkowie tylko czekają na pytania o osadniczą przeszłość. Związane z nią historie chcą być opowiadane. Czasem tym rozmowom towarzyszyło zakłopotanie, że się człowiek urządzał na cudzym, na nieswoim, na obcych śmieciach, zupełnie jak w wierszu Tomasza Różyckiego, poety i tłumacza, który mieszka w Opolu: „Wszystko mam poniemieckie – poniemieckie miasto / i poniemieckie lasy, poniemieckie groby, / poniemieckie mieszkanie, poniemieckie schody / (…) i właśnie na tych śmieciach zbudowałem sobie / życie, na tych odpadkach, tu będę królował, / to trawił i rozkładał, z tego mi wypadło / wybudować ojczyznę (…)”. W wielu opowieściach pobrzmiewał oczywiście żal za tym, co się zostawiło na Wschodzie. Ale już drugie i trzecie pokolenie podchodzi do poniemieckiego dziedzictwa zupełnie inaczej. Odkrywa je, wydobywa z zapomnienia pamięć o przedwojennych osobistościach zasłużonych dla miasta lub gminy, zbiera pocztówki przedstawiające miejscowość w jego kształcie sprzed wojny. Coraz więcej ludzi troszczy się o dawne niemieckie cmentarze czy też ich pozostałości. Moi rozmówcy z ochotą opowiadali mi o tym, co „poniemieckiego” mają w domach, co odkryli w obejściach, np. przekopując ogródek, jak szukali poprzednich mieszkańców swoich domów i co z tych spotkań wynikło. To trwa. Książka uruchomiła falę listów od czytelników – ogromna jest w nas potrzeba opowiadania o historii osadniczej, o rodzinnych pamiątkach, o oswajaniu zastanego. Choć nie jestem przekonana, że wszystko na Ziemiach Odzyskanych da się oswoić. Zresztą może wcale nie trzeba.

– Po latach Niemcy nierzadko odwiedzali swe – nie wiem czy to właściwe słowo – mateczniki. Z jakimi reakcjami się spotykali?
– Było – i nadal bywa – różnie. Czasem Polacy nie wpuszczali ich za próg, czasem szczuli psami. Mówię to bez oceniania. A czasem podejmowali serdecznie, ciastem i herbatą, choć nie bez lęku, co taka wizyta może przynieść, bo może upomną się o swoje. Trudno tu mówić o jednym modelu zachowania. Jedna z moich niemieckich rozmówczyń, trzydziestoparoletnia kobieta, której babcię w młodym wieku wysiedlono ze wsi Rückers, dziś Szczytnej w Kotlinie Kłodzkiej, opowiadała mi, że gdy parę lat temu odwiedzała babciną wieś, spotkana na drodze kobieta, którą chciała spytać o drogę, widząc niemieckie rejestracje, przeszła na drugą stronę ulicy, demonstracyjnie odwracając głowę. Jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych pewna mieszkanka Opolszczyzny pisała w liście do posłanki ziemi opolskiej Doroty Simonides o tym, że od czasu do czasu zaglądają do jej domu dawni właściciele i wciskają jej pieniądze na remont chałupy (których nie przyjęła), zastanawiając się nad prawdziwymi motywami – czy Niemcy dają bezinteresownie, czy też z nadzieją na powrót. „Mieszkam w poniemieckim domu, czy to już zawsze będzie tylko strach i strach?”, pisała. Na szczęście RFN uznała granicę na Odrze i Nysie i mieszkańcy ziem zachodnich i północnych mogli spać już trochę spokojniej, mimo harców uaktywniającej się co jakiś czas Eriki Steinbach. Zbigniew Czarnuch, historyk z Witnicy, współautor i redaktor książki o znamiennym tytule „Samozwańcze konsulaty: rzecz o emocjonalnym stosunku Niemców i Polaków do tego samego skrawka ziemi”, pisał o tym, jak domy potrafiły zbliżać dawnych i obecnych mieszkańców, stając się już od lat osiemdziesiątych swoistymi prywatnymi placówkami dyplomatycznymi. A historyczka Magdalena Abraham-Diefenbach, związana z Instytutem Historii Stosowanej na Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, powiedziała mi nie tak dawno w rozmowie: „Wiesz, są dziś nad Odrą wsie, gdzie prawie każda rodzina ma swojego Niemca”. Na poziomie ludzkim, prywatnym, poza oficjalną polityką dogadujemy się całkiem nieźle. Może decyduje o tym również wspólnota losów, to, że wielu naszych przodków wie, jak smakuje przymusowa migracja, jak to jest z dnia na dzień zostawić swój dom.

– A jaki był los poniemieckich nekropolii po roku 1945?
– Zawsze powtarzam, że wolę mówić o cmentarzach niemieckich, a nie poniemieckich, bo nie leżą na nich żadni Poniemcy, lecz Niemcy. Tuż po wojnie cmentarze, szczególnie te w dużych miastach, doskonale nadawały się na kryjówki dla złodziei i kryminalistów. Nieco później, gdy już przestały być aż tak niebezpiecznymi miejscami, a szabrownicy – hieny cmentarne wyszabrowali już co się dało, cmentarze zaczęły kusić tajemniczością dzieci i nastolatków. Wielu moich rozmówców z tzw. Ziem Odzyskanych, zarówno moi równolatkowie w okolicach czterdziestki, jak i siedemdziesięciolatkowie, opowiadało o doświadczeniu wychowywania się na cmentarzu i fascynacji odczuwanej na widok napisów szwabachą, figur i kolumn, i ziejących dziurami rodzinnych grobowców. Kamieniarze z całej Polski potraktowali niemieckie cmentarze jako źródło cennego surowca – nagrobki były poddawane swoistemu recyklingowi i przerabiane na nagrobki polskie lub kruszone na kostkę brukową. Używano ich również w innych celach: jako podmurówki, murki do piaskownic, materiał budowlany, umocnienia brzegowe. We wrocławskim ZOO umacniały wybiegi dla zwierząt. Mówiąc o cmentarzach niemieckich, mam na myśli oczywiście również kirkuty – podobny los spotkał macewy. Na początku lat siedemdziesiątych na „nieczynnych” niemieckich cmentarzach straszyły zdewastowane nagrobki, dziury w grobowcach, zwały śmieci. A był to czas, gdy do Polski zaczęli coraz częściej zaglądać Niemcy zza miedzy – za sprawą otwarcia ruchu granicznego między PRL a NRD. Wówczas polskie władze zaczęły nawoływać do porządkowania niemieckich nekropolii, co najczęściej kończyło się ich likwidacją. Jakby uznano, że jeśli Niemcy mają oglądać zdewastowane groby swoich bliskich, to lepiej, żeby w ogóle niczego nie oglądali. Na szczęście mniej więcej od lat dziewięćdziesiątych – a w niektórych miejscach już wcześniej – pojawiła się chlubna tendencja do odratowywania tego, co jeszcze ocalało. Na cmentarzach zaczęły pojawiać się lapidaria, czyli miejsca, w których gromadzono resztki pozbieranych z terenu cmentarza przedwojennych nagrobków. Dziś działa masa stowarzyszeń, które dbają o stare cmentarze, nie tylko zresztą niemieckie, jak np. Frydhof z Wielkopolski. Już od wielu lat obserwuję, głównie w trzecim pokoleniu osadników, tendencję do ocalania, odzyskiwania pamięci. Nie tylko w odniesieniu do cmentarzy, lecz w ogóle do niemieckiego dziedzictwa, również tak zwanego postindustrialu. Jest trochę tak, jakbyśmy tym miejscom, obiektom i rzeczom chcieli wynagrodzić dziesięciolecia zaniedbywania i traktowania po macoszemu.

– Jestem przekonany, że książka wzbudzi również zainteresowanie między Odrą a Renem…
– W listopadzie 2018 roku prezentowałam fragmenty nieopublikowanej jeszcze wówczas książki w niemieckim przekładzie na otwarciu festiwalu kultury polskiej w Greifswaldzie – rezonans był rzeczywiście spory. Telewizja RBB nakręciła również na ten temat materiał, o dziwo, jeszcze nawet przed ukazaniem się książki po polsku. Myślę, że Niemców ten temat bardzo interesuje, również dlatego, że wiedza o tym, jak Polacy radzili sobie z tym, co zastali na dawnym niemieckim Wschodzie, jest w Niemczech raczej nikła. Dominuje, na moje oko, narracja o dewastacji i marnacji, a ja pokazuję, że strategie radzenia sobie z poniemieckim były i są znacznie bardziej złożone. Od dewastacji, również tej wynikającej z chęci odwetu za wojenne krzywdy, przez „marnację” wynikającą z niewiedzy, ignorancji czy warcholstwa, przez włączanie w obieg własnej domowej historii i codzienności, po próby ratowania, rehabilitacji – kiedy to trzecie pokolenie osadników wyciąga z piwnic poniemieckie kredensy (bo ich rodzice woleli nową meblościankę), restauruje i stawia na poczesnym miejscu w salonie. Badacze do tej pory niewiele zajmowali się przedmiotami codziennego użytku „po Niemcach”, rozprawienie się z tematem pozostawiając literaturze pięknej – od Tokarczuk i Chwina po Bator. Beata Halicka, kulturoznawczyni i autorka książki „Polski Dziki Zachód” o kulturowym oswajaniu nadodrzańskich terenów w latach tużpowojennych, pisała zresztą o tym, że niewiele jest prac, które analizowałyby stosunek przesiedleńców do owych rzeczy codziennego użytku. A niemiecki historyk Gregor Thum sformułował tezę, że poniemieckie przedmioty skrycie pracowały na rzecz zbliżenia Polaków do Niemców. Coś w tym jest, bo to właśnie rzeczy często były jedynym łącznikiem z Niemcami, pokazywały pokoleniom wychowanym na „Czterech pancernych” i antyniemieckiej propagandzie, że Niemcy nie byli wyłącznie ofermowatymi esesmanami w hełmach, lecz także zwykłymi ludźmi, którzy, jak pisał jeden z repatriantów, inteligent Zbigniew Żaba, tak jak my „kładli się spać, pili herbatę i urządzali swoje mieszkania” (cytuję z pamięci). Oddemonizowywały ich. Oczywiście chciałabym, by „Poniemieckie” trafiło również do czytelników niemieckich. Bo to jednak – jak napisał do mnie ostatnio jeden z czytelników – jest chyba krzepiąca opowieść. Mimo wszystko.

Autor: Rozmawiał Tomasz Zb. Zapert