Rozmawiamy podczas Międzynarodowych Targów Książki, gdzie firma Have a Book ma własne stoisko. Czy to debiut w roli wystawcy? Tak, jesteśmy w tej roli po raz pierwszy. Oczywiście, wcześniej odwiedzaliśmy targi, braliśmy udział w spotkaniach, prowadziliśmy indywidualne rozmowy. W ubiegłym roku na majowych targach braliśmy udział w panelu dotyczącym dostępności. A teraz przyszła pora, żeby być na targach w pełnym wymiarze, żeby mieć okazję spotkać się z wydawcami na własnym stoisku. Od sierpnia zeszłego roku Have a Book jest członkiem Polskiej Izby Książki. Pańska firma zwiększyła ostatnimi czasy aktywność na polskim rynku książki… Paradoksalnie dla nas rynek polski jest nowym rynkiem. Sprzedajemy usługi głównie w Norwegii i we Francji. Natomiast jeżeli chodzi o klientów polskich, to liczymy, że to jest ten moment, kiedy możemy zaoferować swoje usługi tutaj i wykorzystać najlepsze praktyki, jakie zebraliśmy do tej pory. Ma pan na myśli wchodzącą 28 czerwca w życie europejską dyrektywę w sprawie wymogów dostępności, która ma zapewnić równy dostęp do treści dla wszystkich użytkowników? To też. Mamy doświadczenie w tym zakresie, zdobyliśmy je w Norwegii, ustawa o dostępności w tym kraju weszła trzy lata wcześniej. Wiele się wówczas nauczyliśmy i na potrzeby tamtego rynku stworzyliśmy grupę narzędzi do konwersji. Oprócz tego świadczymy tam także usługi składu i przygotowania do druku, które, odpowiednio poprowadzone, uwzględniają dostępność od początku procesu wydawniczego zgodnie z ideą born accessible. Jakie jest pana doświadczenie na rynku książki? Pierwszą działalność założyłem w 1998 roku. Przez kolejne 10 lat pracowałem na stanowiskach managerskich w dużych drukarniach offsetowych, najpierw w Gdańsku, później w Wielkopolsce. Czyli przez całą drogę zawodową był pan związany z poligrafią? Tak. Na początku był druk, wszystkie jego formaty, druk offsetowy i cyfrowy, kolejnym krokiem było stworzenie zespołu, który przygotuje książki do druku, czyli zajmuje się składem i projektowaniem. Na zlecenie wydawców? Tak. I to od razu byli wydawcy norwescy? Korzystałem z siatki kontaktów, które zbudowałem w Polsce, sprzedawaliśmy nasze usługi poligraficzne też na eksport. Kiedy zacząłem sprzedawać druk do Norwegii, bez znajomości języka szybko zobaczyłem szklany sufit. Zacząłem więc szukać osób ze znajomością języka norweskiego. Z czasem zaczęliśmy oferować skład, potem projektowanie książek, a w dalszej kolejności rozwinęliśmy ofertę o część elektroniczną. To nasza najmłodsza noga, działamy na tym polu już osiem lat. Pierwsze dwa lata uczyliśmy się procesów, budowaliśmy pierwsze narzędzia, poznawaliśmy rynek. W tej chwili już mogę powiedzieć, że jeżeli chodzi o e-puby, to wynik rośnie 150 proc. rok do roku. Oprócz tego nauczyliśmy się też „karmić” platformy edukacyjne – stworzyliśmy grupy narzędzi do przygotowania materiałów przed konwersją i potem silnik do samej konwersji. Czy to są bezpłatne materiały edukacyjne? Nie, przygotowujemy te materiały na zlecenie dla wydawnictw edukacyjnych. Obsługujemy największe wydawnictwa norweskie, takie jak Gyldendal, Cappellen Damm, jak i mniejszy Kolofon. Dlaczego Norwegowie korzystają właśnie z państwa usług? Czy dlatego, że w Polsce jest taniej? Na pewno czynnik ekonomiczny na samym początku miał znaczenie. Ale w tej chwili już nie jesteśmy tanim krajem. Po pierwsze koszty pracy przez ostatnich dwanaście lat mocno wzrosły, do tego waluta norweska ma obecnie mniej korzystny kurs, poza tym jako konkurencję mamy też firmy hinduskie. Na naszą korzyść przemawia to, że nie ma między nami barier kulturowych, pracujemy w tych samych godzinach i dostarczamy technologię. Norwegowie inaczej traktują własne firmy i są skłonni płacić więcej norweskim firmom. Jak się jest z zagranicy, to według nich powinno się być tańszym, ale o ile tańszym, to już nie jest oczywiste. Czy to też nie było tak, że rozpoczynał pan od rynku norweskiego, ponieważ wówczas w Polsce model wydawniczy był tradycyjny, wszystkie procesy odbywały się w ramach jednej firmy, nie zlecano usług na zewnątrz… Tak, proces outsourcingu w Europie rozpoczął się wcześniej. Obecnie działy produkcyjne zajmują się głównie koordynacją prac, kupowaniem usług. Nadal zajmują się tworzeniem layoutów czy okładek, na zewnątrz zlecane są prace rutynowe albo trudne. Ja określiłbym to nawet tak: wydawcy dają nam to, czego sami nie umieją lub nie lubią robić! Od tego zwykle zaczynamy współpracę w nowym wydawnictwie. Na przykład? Składamy książki prawnicze z wielopoziomowymi indeksami, książki matematyczne ze złożonymi wzorami, podręczniki z rozbudowanym layoutem. Cyfrowe wersje takich publikacji są wymagające, trzeba się na tym znać. Czy doradzacie też wydawcom w doborze papieru czy wyborze drukarni? Czy takie rekomendacje są oczekiwane? Mniejszym wydawcom doradzamy częściej, u większych, którzy są bardziej rozbudowani kadrowo, rzadziej. Tam, gdzie jest duża produkcja, częściej są zatrudnieni doświadczeni fachowcy i zwykle są uporządkowane procesy, wystandaryzowane formaty, podłoża, rodzaje opraw itd. Tam z kolei więcej energii się wkłada w to, żeby znaleźć właściwych dostawców do danego rodzaju produktu. A czy oferujecie swoje …