Czemu uczynił pan bohaterem powieści akurat amerykańskiego ambasadora akredytowanego w Warszawie? Leon Noel i Howard Kennard nie byli bardziej reprezentatywni, zważywszy na nasze ówczesne przymierza z Francją i Wielką Brytanią? Anthony Joseph Drexel Biddle jr był bardziej obiektywnym obserwatorem sytuacji w Polsce niż Noel czy Kennard. Oni reprezentowali co prawda sojuszników Polski, ale takich, którzy nie wywiązali się ze swoich zobowiązań. Ich późniejsze relacje z wrześniowych wydarzeń są więc mało wiarygodne; usiłowali przedstawić siebie i reprezentowane państwa jak najlepiej. Co więcej, ambasador Biddle znany był z bardzo dobrych, przyjacielskich stosunków z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem. To zaś pozwoliło mu na naprawdę dobry wgląd w sytuację w Polsce i na relacje polsko-niemieckie. Sądzę, że Beck mógł być wobec niego bardziej szczery niż wobec Noela i Kennarda. Z kolei sam Biddle ewidentnie Polskę lubił. Pokazały to wydarzenia od 1 do 17 września 1939 roku, a także późniejsze. Biddle jr został dyplomatą, ponieważ nie powiodło mu się w biznesie? Jego kariera była niezwykła. Podczas I wojny światowej służył w armii amerykańskiej, awansując z szeregowca na kapitana – ale na front nie trafił! Po wojnie uprawiał różne sporty, w tym tenis – otrzymał nawet w 1933 roku francuską nagrodę Racquet d’Argent (Srebrna Rakieta). Był też niezłym bokserem. I faktycznie, zajmował się biznesem, nim na początku lat trzydziestych zaangażował się w politykę. Pozostawał w bardzo bliskich relacjach z Franklinem Delano Rooseveltem i odegrał rolę w wyborach prezydenckich 1932 roku. Jak wiadomo, amerykańscy prezydenci do dziś nagradzają swoich sponsorów i współpracowników stanowiskami dyplomatycznymi. I to właśnie Roosevelt podziękował Biddle’owi za pomoc i wsparcie, mianując go w 1934 roku na stanowisko posła USA w Norwegii. Norwegia okazała się dla Biddle’a jedynie przystankiem, bo już wkrótce awansował, zostając ambasadorem w Polsce. A trzeba podkreślić, że przed wojną ambasadorów – czyli osób z najwyższym stopniem dyplomatycznym – było niewielu. Dominowali posłowie, których dziś po prostu już nie ma. Gdy wysłano go na placówkę do Polski, kraj jawił mu się niczym terra incognita? Oczywiście, choć Oslo było znacznie mniejsze od Warszawy – niecałe 300 tys. mieszkańców, gdy polska stolica – ponad milion. I trzeba też powiedzieć, że Polska miała dla USA dużo większe znaczenie niż Norwegia. Ale on Polski nie znał, bo – o ile mi wiadomo – wcześniej w naszym kraju nie bywał. Trzeba jednak pamiętać, że jemu było zdecydowanie łatwiej niż wielu innym zagranicznym dyplomatom. Miał ojca milionera, żonę milionerkę i sam też był milionerem. Mógł się bez problemu w Warszawie urządzić i funkcjonować, jadając obiady w Hotelu Europejskim. A tamtejsza restauracja była bardzo droga. Ambasada USA w II Rzeczpospolitej miała wprawdzie ten sam adres, co obecnie, lecz siedziba była znacznie okazalsza… Owszem, była to willa – czy może raczej pałacyk – powstała w 1852 roku według projektu Jana Heuricha dla Stanisława Lilpopa. Rząd USA otrzymał ją w użytkowanie, a w 1963 roku wyburzył. Na jej miejsce wybudowano dzisiejszy gmach, zapewne pojemniejszy, lecz o wiele brzydszy. Przedwojenni właściciele, Czetwertyńscy, bezskutecznie procesowali się z rządem amerykańskim, domagając się odszkodowania. Bohater książki rezydował w pałacu Czapskich i niekiedy do pracy podążał per pedes – to licentia poetica czy fakt? Dziś mieści się tam Akademia Sztuk Pięknych, a Biddle mieszkał w oddzielnym budynku po lewej stronie, patrząc od Krakowskiego …