Wydawało się, że to już koniec — i to wydawało się od dawna. Przywoływana zawsze w tym kontekście Maria Janion ogłosiła ten koniec przecież ponad 30 lat temu. Owszem, potem zrewidowano te koncepcje, pomysły i plotki, ale znowu w ostatnich latach wydawało się, że romantyzm ustępuje pod naporem kapitalistycznej rzeczywistości. Co prawda nikt nie był na tyle bezczelny, by ogłosić kolejny zmierzch paradygmatu, ale jakoś się czuło w kościach, że przecież ten język się skończył, bo teraz najważniejsze jest m2, samochód, praca i własny interes. Pewien dziwny poranek 10 kwietnia obudził jednak dawne demony. Właściwie nie chodzi o to, że wróciliśmy w debacie publicznej do neomesjanistycznego języka, w którym krew, ofiara, zdrada i zbawienie zastąpiły przyczyny i fakty. Nie chcę wartościować, czy słusznie tak się stało (bo co się stało, to się nie odstanie). Zastanawia mnie tylko, że język należący właściwie do porządku romantycznego po pierwsze tak dobrze działał jako narzędzie oratorskie — czy jak się współcześnie raczej mówi: PR-owe — i po drugie wydawał się naturalny i oczywisty w sytuacji, w jakiej się znalazła polska polityka po wypadku rządowego samolotu. Może to pierwsze uzasadnia to drugie i odwrotnie. Rezerwuar romantycznych pojęć, wpajany dzielnie kolejnym pokoleniom w procesie edukacji, stał się językiem podręcznym, znalazł się we właściwym miejscu i czasie — nawet jeśli byli tacy, którzy zarówno język, jak i stojącą za nim tradycję jawnie kontestowali. Wypadałoby uściślić pewną kwestię. Romantyzm, który tu przywołuję, to ledwie czubek góry lodowej, spłaszczony i spauperyzowany w wielokrotnej, zwłaszcza szkolnej, lekturze obraz epoki, w której, jak się powszechnie mniema, ukonstytuowała się tożsamość narodowa Polaków. Mówię o spłaszczonym obrazie, bo częściej myślimy Dziadami czy nawet Księgą Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego niż Kordianem czy Beniowskim. A nawet jeśli już pojawiają się gdzieś te ostatnie teksty, to czyta się je dziwnie serio, pomijając obszerną i kluczową kategorię estetyczną, jaką jest ironia romantyczna. Pewnie prawda jest taka, że wyczytuje się to, co się chce wyczytać… Tak czy inaczej, to, co z romantyzmu zostaje po 200 latach, co funkcjonuje w języku i świadomości powszechnej, można pewnie streścić w haśle „mesjanizm” — i to też rozumianym w sposób najprostszy: męka, śmierć i zmartwychwstanie dla zbawienia innych narodów. Język odwołujący się do romantyzmu uruchamia jednocześnie stare resentymenty: ksenofobię, wrogość wobec Rosji (i Niemców, to w domyśle), teorie spiskowe. Choć może znowu jest odwrotnie, bo procesy społeczne zachodzą równolegle i trudno uchwycić moment początkowy, który mógłby być tu przyczyną. Może to antyrosyjskie nastroje uruchamiają język romantyczny, wywołują na scenę bal u Senatora, osadzają III część Dziadów na piedestale wspólnego kontekstu. Wszak to jest lektura, którą każdy Polak „przerabiał” w szkole („przerabiał” jest tu chyba najlepszym słowem…), czasem wieńczy nawet proces edukacji, co miało miejsce na tegorocznej maturze. Wszystkie te wątki, czule niczym sejsmograf, rejestruje teatr, najbardziej społeczna ze sztuk. Nie powinno wywoływać zatem zdziwienia, że skoro język używany w mediach w ciągu ostatnich dwóch lat (dotyczący nie tylko katastrofy samolotu, lecz także kwestii funkcjonowania państwa czy polityki międzynarodowej) tak wiele zawdzięczał romantyzmowi, w teatrze nasiliło się wystawianie dramaturgii romantycznej. Oczywiście, można powiedzieć, że romantyzm był obecny w polskim teatrze „od zawsze”, zawsze jakieś Dziady czy nawet Sen srebrny Salomei gdzieś się w repertuarze pojawiał, ale w ciągu ostatnich dwóch lat nastąpiła intensyfikacja „wirusa romantycznego”. Nawiązania do romantycznej literatury przestały być tylko odległymi echami czy też aluzjami, budującymi pewną nić porozumienia z widownią, ale znalazły się niejako w centrum wydarzeń. Jest z pewnością kilka powodów takiego stanu rzeczy, lecz myślę, że zarówno dla języka debaty publicznej, jak i dla teatru sięgających po romantyczne klucze fundamentalne jest tu doświadczenie wspólnoty. Na swój własny użytek dopowiadam sobie, że twórcy teatralni tak „pozazdrościli” tłumowi zebranemu na Krakowskim Przedmieściu w tygodniu po katastrofie, że próbują ten stan i to doświadczenie odtworzyć …