Na postawione w podtytule pytanie odpowiedź – wbrew pozorom – jest całkiem prosta. Niestety… Miewa się bowiem marnie, słabo. Niechętnie staje do walki z nowymi, alternatywnymi kanałami dystrybucji, a bywa, że w ogóle nie próbuje walczyć, biernie obserwując śmiałe poczynania konkurencji. Polskie księgarstwo mówi dziś innym językiem niż wiodące punkty sprzedaży dóbr kultury, operuje innymi środkami przekazu, gdy chodzi o działania reklamowe. Chciałoby się powiedzieć, że jest w tym nieco romantyczne, oparte bardziej na ideałach niesienia kaganka oświaty, niż twardej kapitalistycznej walki o klienta i jak najwyższe zyski. Tymczasem jest zgoła inaczej. Polskie księgarstwo nie jest romantyczne, a… wsteczne. Choć tu i ówdzie polakierowane i posypane brokatem, ufryzowane na „tu i teraz”, trzeszczy i zalatuje starzyzną. Niewietrzone, „zarządzane” w myśl zasady „byle przetrwać”. Tymczasem dzisiaj stać w miejscu znaczy tyle, co… cofać się. Zacznijmy od historii Jedną z przyczyn, dla których tak się stało, są uwarunkowania historyczne – dotyczące okoliczności, w jakich rodziło się nowe polskie księgarstwo oraz reagowania na nie przedstawicieli zarówno „starej gwardii”, jak i tzw. narybku. Ci ostatni zaczynali od stolików turystycznych, na których dość szybko zaczęła się pojawiać literatura drugoobiegowa, tania sensacja zza oceanu, political fiction czy erotyka (niekiedy nawet zabawne twory wynikłe z łączenia tych gatunków). Książkowa koniunktura po jakimś czasie pozwoliła myśleć o powiększeniu powierzchni handlowej i po stolikach przyszedł czas na łóżka polowe – obszerniejsze, choć wymagające jednak schylania się po towar, zarówno sprzedawcy, jak i kupującego. Namiastką stacjonarności stały się później tzw. szczęki, czyli sprytnej konstrukcji blaszaki, których daszek po złożeniu stanowił rodzaj zamknięcia kramiku. Prawdziwą zaś księgarnią można było niekiedy nazwać pawilony stawiane na bazarkach, które same w sobie były signum temporis. W okolicach większości osiedli funkcjonują do dziś, także zlokalizowane w ich obrębie księgarenki. Właściciele niektórych pawilonów z czasem dorobili się księgarń z prawdziwego zdarzenia. To z pewnością najzdolniejsi ze „stolikowców”, którzy umieli wykorzystać szansę, która trafia się raz na wiele lat – by nie „przejeść” zarobionych pieniędzy, a odłożyć i zainwestować (pomimo wciąż wówczas wysokiej inflacji!). Część została jednak w swoich pawilonach, stopniowo – wraz ze stabilizowaniem się popytu na literaturę – rozszerzając asortyment najczęściej o zabawki i artykuły papiernicze. Równolegle z rozwojem nowej fali księgarstwa zmiany przechodziły placówki wywodzące się ze struktur PP „Dom Książki” – należące już do nowych, prywatnych właścicieli, którzy dziedziczyli bardzo często lokale w najlepszych punktach miast – przy głównych ulicach, deptakach, placach i rynkach. Na sobie uczyli się tej nowej gospodarki, stawiającej przed nimi dużo wyższe wymagania. Ale i – przyznajmy to uczciwie – w pierwszych latach wolnej Polski nie żyło im się tak źle. Rynek ich rozpieszczał, bo wciąż – obok „stolikowców” – stanowili główne źródło zaopatrzenia w książki. I tak trwali sobie jedni i drudzy przesypiając – być może – najlepszy czas księgarnianej kariery. Niebawem nadeszła bowiem… Godzina próby Także – choć nie w pierwszej kolejności – w szerszym kontekście. Po latach prosperity gospodarka narodowa zaczęła wykazywać znamiona jeśli nie kryzysu, to na pewno spowolnienia. Stan ten skutkował m.in. solidnym „zaciśnięciem” pasa, który – jak wiadomo – najłatwiej zaciskać na wydatkach niezwiązanych z zaspokojeniem podstawowych potrzeb społecznych i indywidualnych, do których należy powiększanie domowej biblioteczki. Stawianie czoła tej konkurencji – natury niejako zewnętrznej – …