W ostatnich dwóch-trzech latach sytuacja Azymutu bardzo się zmieniła. Z firmy, która dla wydawców była niepewnym partnerem, stali się państwo jednym z czołowych graczy. Płacicie w terminie, macie dodatnie kapitały, rozwijacie sprzedaż wydawców… Teresa Włochyńska: Z obecnego składu zarządu Andrzej był pierwszym, który zapoczątkował te zmiany, w październiku 2002 roku. Wspólnie pracujemy od maja 2003 roku. Andrzej Nadolski: Do zarządu weszliśmy wtedy we trzech, razem z Ryszardem Knauffem i Wojtkiem Krasuskim, jako członkowie zarządu Wydawnictwa Naukowego PWN. Przez pewien czas członkiem zarządu Azymutu pozostawał także Andrzej Uryga. Atmosfera, w jakiej to się odbyło, była nerwowa i cała operacja odbiła się szerokim echem wśród wydawców. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko zaplanowane i zrealizowane zostało bardzo dokładnie. Przede wszystkim rozpoczęliśmy proces centralizacji, likwidując oddziały, stanowiska dyrektorskie, nazbyt rozbudowaną logistykę. Wyszliśmy z biur przy ulicy Kolejowej, gdzie płaciliśmy gigantyczny czynsz, zredukowaliśmy również liczbę współpracujących wydawców. Przy czym proces ten zainicjowany został jeszcze przez poprzedni zarząd, z Grzegorzem Majerowiczem jako prezesem, tyle że postępował za wolno. Dokonane przez nas zmiany były trudne. Generalnie chodziło o maksymalne cięcie kosztów. Potem na stanowisko prezesa przyszła Teresa, dwa tygodnie później do zarządu dołączył Jerzy i zaczęła się praca nad drugą stroną tego biznesu, czyli odbudowywaniem sprzedaży, na której dokonywana przez nas restrukturyzacja musiała się odbić. Pan reprezentował właściciela Azymutu. Czy był moment, że Wydawnictwo Naukowe PWN, mając świadomość, ile pieniędzy pochłonęło rozwijanie Azymutu, zastanawiało się, co dalej zrobić z tą spółką? AN: Oczywiście. Każdy rok miał przynieść poprawę sytuacji, a nie przynosił. Analizowane były więc różne scenariusze. W końcu podjęliśmy decyzję o dalszym funkcjonowaniu Azymutu i wspieraniu go przez Grupę PWN – czy to poprzez podniesienie kapitału czy dystrybuowanie całej produkcji Grupy przez własną hurtownię. Nawet w przypadku Wydawnictwa Lekarskiego PZWL, które zawsze prowadziło sprzedaż ze swojego magazynu. Opierając się na tym scenariuszu jako podstawowym modelu biznesowym redukowaliśmy liczbę współpracujących wydawców. A był pomysł, aby w ogóle zlikwidować hurtownię? AN: Był to jeden ze scenariuszy. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, czy trzeba było ponosić takie koszty w celu rozwijania Azymutu? Żadna inna hurtownia nie może się z wami równać pod względem zainwestowanych środków. AN: Może Wkra… Też nie. AN: Z perspektywy tych paru lat myślę, że podstawowym grzechem okazała się błędna ocena rynku, jego właściwości, tempa konsolidacji… A z drugiej strony przekonanie, że firma opierająca swoje działanie na magazynie centralnym, na ówczesne czasy funkcjonowania hurtu, nie odniesie sukcesu. Że muszą istnieć oddziały i wzorcownie, a księgarze mają mieć natychmiastowy dostęp do oferty. Straty Azymutu nie były jednak zabudżetowane? AN: Tu trzeba rozróżnić stratę zabudżetowaną od rzeczywistej, która w kolejnych latach była wyższa od tej, jaką zakładaliśmy. Rzeczywistość zawsze okazywała się trudniejsza. Być może za wcześnie wystartowaliście? I to nie model okazał się niewłaściwy. TW: Ale już wtedy z powodzeniem działały hurtownie, którym nie potrzebne były rozbudowane struktury. Firma braci Olesiejuków… AN: Chociażby. Z drugiej strony był moment, że Azymut generował 140 mln zł przychodu. AN: Tylko, że właściciel wolałby zapewne połowę tego, ale bez straty. Zgubiły was nadmierne ambicje… AN: Nie wydaje mi się. Raczej błędna ocena możliwości zwiększania sprzedaży. I rynku jako takiego. TW: Prognozy były takie, że w 2002 roku firma osiągnie 25-proc. udział w rynku. Były to szacunki bardzo optymistyczne… Jerzy Majewski: Głównym celem obranej strategii było wtedy pozyskiwanie jak największego udziału w rynku. Jak najszybciej i… jak najdrożej. AN: Struktura kosztów była – trzeba to przyznać – obłędna. Gorzej z dopasowaniem do niej przychodów. Pojawiając się tu w 2002 roku za cel postawiliśmy sobie dopasowanie kosztów do poziomu przychodów, jaki uznaliśmy za realny. Było nam o tyle łatwo, że staliśmy pod ścianą, nie mogąc dokonać kroku wstecz. Trudno było powiedzieć sobie – poczekajmy jeszcze rok, a nuż coś się zdarzy. Nie było na to czasu. Jak się okazuje, osiągane przez was w tej chwili przychody na poziomie 110 mln zł nie muszą generować straty. TW: Tylko, że dziś Azymut jest już zupełnie inną firmą. Były także plany połączenia się z Wkrą.AN: Jako jeden ze scenariuszy, tak. Rozmowy były podobno bardzo zaawansowane. Ważniejsze dziś jednak to, dlaczego do fuzji nie doszło. AN: Dziś trudno mi nawet powiedzieć… To było dawno temu. Może ktoś doszedł do wniosku, że łączenie straty ze stratą nie jest najlepszym pomysłem. JM: Wykonane przez nas badania wyraźnie pokazywały, że 80 proc. oferty obu podmiotów nie pokrywało się. AN: W pierwszym roku, po ewentualnej fuzji, kiedy koszty restrukturyzacji powstałego organizmu trzeba byłoby ponieść, w kolejnych latach możliwy był dodatni wynik finansowy. Nie wiem, dlaczego nie udało nam się sfinalizować tych rozmów. I myślę, że każdy, kto w nich uczestniczył, podałby inny powód. Może każdy chciał być prezesem dużej firmy dystrybucyjnej? AN: Na pewno nie chodziło u osobiste ambicje kogokolwiek. Co się zmieniło po zmianie na stanowisku prezesa? AN: Pierwsze wspólnie podjęte decyzje to rezygnacja ze współpracy z marketami. Wprawdzie oznaczało to utratę 10 mln zł z obrotu, ale za to poprawił nam się wynik finansowy. Okazało się także, że równie skutecznie jak na Kolejowej możemy funkcjonować na ulicy Suwak i zrezygnować z obsługi klientów warszawskich poprzez sprzedaż z wzorcowni. Początki pracy Teresy w zarządzie wiązały …