Wtorek, 2 stycznia 2007
Okiem prezesa PIK
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru185


Wie pan, bardzo nie lubię udzielać wywiadów…

A często pan to robi?
Bywa, że tak.

Kto głównie z panem rozmawia? Media lokalne?
Chyba najczęściej.

I o co pytają? Dlaczego nie wszystkie księgarnie wyglądają tak, jak pańskie? A może – jaka jest recepta na sukces?
Zdarzają się i takie pytania.

Co pan wtedy odpowiada?
Że nie ma recepty na sukces. Ja w ogóle nie wiem, czy to jest sukces.

A co jest dla pana jego miarą?
Zadowolenie i spokój. Czyli coś, czego w handlu książką jest bardzo mało.

Nie za wcześnie w pana wieku na takie kryteria? Póki co, księgarnie, które pan stworzył, prezentują się imponująco, poszerza pan sieć, podejrzewam, że nie dokłada do biznesu…
Nigdy nie jest tak, jak by człowiek chciał. Wciąż do tego ideału dążymy.

Proszę nie być takim skromnym. Porównuje pan czasem swoje księgarnie do innych?
Porównuję. I myślę, że jestem po prostu bardziej zdeterminowany od niektórych kolegów. Ale też i swoją determinację opłaciłem stanem przedzawałowym. Na szczęście, wyszedłem z tego, przy czym nie mogę już pracować tak dużo jak kiedyś. Nie dwanaście godzin, a osiem. W związku z tym części planów na pewno nie uda mi się zrealizować.

Porozmawiajmy o tych, które mają szansę realizacji. Jakie cele pan sobie założył w perspektywie najbliższych kilku lat?
Nie jest tajemnicą, że chcąc osiągnąć ten poziom zaopatrzenia swoich placówek i pewien ich standard, należy wykazywać określony poziom sprzedaży. Chcąc natomiast poziom ten zwiększać, otwierać trzeba kolejne punkty, Stąd m.in. księgarnia we Wrocławiu, którą mamy od października.

Obecnie należą do pana cztery księgarnie. Trzy naukowe, Kapitałki – dwie w Poznaniu i jedna, wspomniana, we Wrocławiu, oraz artystyczna – w Starym Browarze.
Zgadza się. Jeśli pojawią się możliwości, być może otworzę kolejne, także w ośrodkach akademickich.

Na Warszawę nie ma pan apetytu?
Nie wiem. Póki co, po włączeniu do sieci „Wrocławia”, wszystkie placówki zaopatruję w nowy sposób i zastanawiam się, czy jest on właściwy. Raczej to spędza mi sen z powiek. Nie chciałbym natomiast zdradzać, na czym ten nowy system polega. Jeżeli eksperyment się powiedzie, zastanowię się nad wchodzeniem na inne rynki. Jest to też kwestia środków.

Ile pan zainwestował w księgarnię wrocławską?
Nie aż tak dużo. Niecałe 150 tys. zł.

Posiłkował się pan kredytem?
Tak.

Jak duża jest jej powierzchnia sprzedażowa?
135 mkw.

A ile oferuje tytułów?
Na razie niecałe 10 tys. Docelowo ma być 20 tys.

I jakich obrotów się pan spodziewa?
Wystarczających. [śmiech]

Do?
Do zwrotu zainwestowanych środków.

Ile czasu pan na to sobie daje?
Trzy-cztery lata. Wszystko zależy od tego, w jakim czasie placówka osiągnie swój rytm funkcjonowania. W Kapitałce przy ul. Mielżyńskiego trwało to półtora roku, w Starym Browarze dwa lata.

A zadowolony jest pan ze „Starego Browaru”?
Tak.

Inwestycja się zwróciła?
Jeszcze nie. Ale nie takie było założenie. Sytuacja zmieni się po otwarciu drugiej części całego kompleksu, co spowoduje, że Bookarest znajdzie się w samym jego centrum.

Kiedy to nastąpi?
W 2007 roku.

Jaką powierzchnią pan tam dysponuje?
Około 140 mkw. Tyle co tutaj [przy Mielżyńskiego – KF] i we Wrocławiu.

To przypadek?
To świadome działanie. Staram się nie przekraczać 150 mkw. W moim odczuciu przyrost metrażu powyżej 150 mkw. nie skutkuje wzrostem obrotów, który by to uzasadniał. To jest dodatkowy pracownik, czynsz i zatowarowanie. Na mniejszym metrażu handluje się efektywniej, ponieważ się myśli, z których tytułów zrezygnować, żeby zmieściły się te, które być muszą, bo gwarantują sprzedaż. Widzę to dobrze w swojej pierwszej, a zarazem najmniejszej, placówce czyli Kapitałce przy al. Niepodległości, gdzie na 30 mkw. można osiągać bardzo przyzwoite obroty.

A ilu pracowników zatrudnia pana firma?
Dwudziestu.

Cały czas jako działalność gospodarcza osoby prywatnej?
Od stycznia 2006 roku jesteśmy spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, w której udziałami dzielę się z żoną.

Po połowie?
Ja mam więcej. Ktoś musi decydować. [śmiech]

Jaki obrót miały państwa księgarnie w ubiegłym roku?
W 2006?

Tak.
Jeszcze nie podsumowaliśmy.

A wcześniej?
A wcześniej nie byliśmy spółką kapitałową. Przepraszam, ale ja nie lubię podawać obrotów.

To może zysk pan poda?
Zysk w roku 2005 był. W 2006 może go nie być, ze względu na poczynione inwestycje. Chociaż z drugiej strony, dobrze nam idzie grudzień, więc kto wie.

W księgarniach o naukowym profilu sezon gwiazdkowy także jest odczuwalny?
Oczywiście. Naukowcy też na prezenty kupują książki, a my sprzedajemy nie tylko literaturę naukową. Poza tym oni także kupują dla siebie.

Ma pan jakieś parametry finansowe, według których zarządza księgarniami?
Z grubsza. A tak naprawdę ekonomia dla mnie to nos. Często robię coś w określony sposób, czując, że tak będzie dobrze. Racjonalnie tego wytłumaczyć nie potrafię. Tak było z przekształceniem firmy w spółkę. Nie chodziło o osiągnięcie określonego poziomu obrotów, po prostu czułem, że struktura i wielkość firmy wymagają tego. Podobnie z wyznaczaniem kierunków jej rozwoju. Tego się nie da wyliczyć. Wszystkim innym zajmuje się księgowa.

Żona się angażuje w działalność firmy?
Żona jest udziałowcem, ale nie angażuje się w działalność Kapitałki. Prowadzi własne życie zawodowe.

A zarząd jest jednoosobowy?
Tak. Przy czym ja nie wiem, czy jest to dobre rozwiązanie. Ja tego rozwiązania szukam. Myślę, że każda z księgarń powinna w jakimś sensie działać jak osobny podmiot.

Mając menedżera.
Między innymi.

Pana księgarnie nie mają takowych?
Mają.

 To w czym problem?
Czuję, że to wszystko powinno być zorganizowane inaczej. Obserwuję skostnienie struktury.

Mówi pan ogólnikami, a tu są potrzebne konkrety.
Problemem jest właśnie brak konkretów. Ideał to stan, w którym menedżer księgarni traktuje ją jak własną, a jednocześnie jest ona częścią sieci.

Porozmawiajmy o zaopatrywaniu tej sieci. Gdzie pan kupuje książki?
Gdzie taniej i gdzie wygodniej. Realizowana marża jest rzeczą podstawową, o którą walczyłem wiele lat.

Ilu ma pan dostawców?
Czynnych ponad tysiąc, bardzo czynnych około pięciuset.

Ci najwięksi to?
Sporo kupuję w Azymucie, choćby ze względu na ofertę PWN-u.

Którą ma także Platon.
To prawda. Myślę jednak, że pytanie nie zostało dobrze postawione. Największy dostawca nie zawsze jest tym najlepszym.

Ale skala realizowanego obrotu wpływa na warunki handlowe, które – jak sam pan powiedział – są sprawą zasadniczą.
No, tak. Przy czym wielu partnerów przyznawało nam dodatkowe rabaty nie ze względu na obroty, a lojalność i historię współpracy, niezawodność. Mam na myśli wydawców, u których mieliśmy często takie warunki jak hurtownie, choć obroty nieporównywalne.

A w dużym zakresie dotyka pana kserowanie podręczników akademickich?
Oczywiście. Od lat ich sprzedaż najbardziej nam spada w październiku. Przyzwyczaiłem się jednak do tego i to akceptuję. Tak musi być. Struktura sprzedaży bardzo się w ciągu tych lat zmieniła. Nie tylko u mnie, ale w ogóle na rynku.

Czy znajdująca się w księgarni przy ul. Mielżyńskiego beletrystyka to sposób na rentowność księgarni naukowej czy na zwiększenie jej rentowności? Innymi słowy, czy księgarnia stricte naukowa może być rentowna?
My beletrystyki sprzedajemy bardzo mało. 5-10 proc.

A jak te proporcje wyglądają w Bookarescie?
Połowa przypada na literaturę piękną i połowa na książki poświęcone sztuce. W sumie 12 tys. tytułów.

Pamiętam, że organizowanymi tam imprezami chciał pan przywrócić znaczenie zapomnianej już dzisiaj nazwy „dom kultury”. Udało się?
Mam nadzieję. Dwa-trzy razy w tygodniu coś ciekawego się dzieje. Dzięki temu zakorzenia się w ludziach pojęcie książki. Sądzę, że spotkanie autorskie w formie stoliczka i fotelików, przed którymi siedzi zasłuchana w autora publiczność, to przeżytek. U nas można z tymi autorami po prostu porozmawiać.

My porozmawiajmy o sprawach nieco bardziej ogólnych. Raczej przesądzone, że od roku 2008 będziemy mieć w Polsce VAT na książki. Czy pańskim zdaniem w znaczący sposób wpłynie to na rynek książki?
Myślę, że początkowo nastąpi wzrost cen, co spowoduje spadek naszych obrotów. Potem sytuacja wróci do normy, bo jeżeli ktoś chce kupić książkę, to kupi ją także wtedy, gdy będzie kosztować 2-3 zł więcej.

Ale nie zaprzeczy pan, że wielu pana klientów odwraca książki ostatnią okładką.
Oczywiście, że tak. Ale czy to wpływa na chęć ich zakupów? Poza tym proszę porównać ceny książek do innych dóbr kulturalnych. Przecież kiedy idzie pan do kina z osobą towarzyszącą, to nie wyda pan pewnie mniej niż 100 zł, bo po kinie pójdą państwo porozmawiać przy kawie.

Już słyszę zarzuty o wielkomiejskość.
Wypowiadane przez tych, którzy nie widzą tzw. prowincjuszy, co weekend zostawiających w kasach hipermarketów 200 albo 300 zł. To wszystko nie jest takie proste. Gdybym się zastanawiał, jak VAT zmieni nasz rynek, zapewne przewidywałbym stopniowy zanik konsygnacji. Tylko znów – czy to uporządkuje cokolwiek? Intuicyjnie mógłbym odpowiedzieć, że tak. Patrząc jednak na historię własnych rozliczeń z kontrahentami… Umówmy się – przy tych marżach, gdyby nie konsygnacja, nie mógłbym utrzymać takiego księgozbioru. Więc jakie nastąpi uporządkowanie? Raczej ograniczenie oferty o książki naukowe, które ja potrafię sprzedawać po dwa lata.

Ustawa o książce jest panu jako księgarzowi potrzebna?
Absolutnie nie. Jestem za jak najmniejszą obecnością państwa w gospodarce, ponieważ ogranicza ono mój wpływ na własny biznes. A ja tego nie lubię.

To nie mówi pan jak księgarz. Przynajmniej nie jak polski.
Wie pan, mam świadomość, na jakim gruncie zrodził się pomysł wprowadzenia w Polsce ustawy o książce. I wiem, że przed dużymi sieciami handlowymi nic nie obroni małych księgarni, a już na pewno nie ustawa. Klucz leży w specjalizacji, pomyśle na biznes, odróżnieniu się od innych. A tego ustawa nie załatwi.

Autor: PIOTR MARCISZUK