Książka Dukaja jest takim typem literatury, do którego chciałoby się napisać artykuł naukowy w posłowiu. A przynajmniej wyjaśnić parę rzeczy ciekawemu czytelnikowi. Tymczasem czeskie wydanie „Lodu” jest pozbawione jakiegokolwiek komentarza, mamy tylko krótkie ex libris, częściowo zresztą przetłumaczone z oryginału. Dlaczego?
Proces przekładania tego tekstu trwał ponad trzy i pół roku, było w niego zaangażowanych wiele osób – tłumaczy, konsultantów, redaktorów, także wydawców. Na koniec, po wszystkich dyskusjach, które w tym czasie prowadziliśmy, nie byliśmy w stanie dojść do porozumienia co do krótkiego tekstu, jaki moglibyśmy w książce umieścić. Każdy miał inne pomysły, na inne rzeczy zwracał uwagę. To, co mieliśmy do powiedzenia, chociażby o decyzjach odnośnie ostatecznej wersji przekładu, nijak nie zmieściłoby się w komentarzu dostatecznie krótkim, aby zainteresować czytelnika. Z kolei to, co dodaliśmy do autorskiego ex libris, to jedynie minimum, jakie uznaliśmy za konieczne; ponadto uzupełniliśmy źródła o czeskie, z którymi sami pracowaliśmy. Nie wiem, czy pomięcie naszych refleksji było błędem, nie chcę powiedzieć, że jestem pewna tej decyzji. Może czytelnik chciałby mieć większy wgląd w naszą pracę. Zastanowię się nad obszerniejszym posłowiem do kolejnego wydania!
Czy jest coś takiego, co pani sama chciałaby w posłowiu zamieścić?
Szczerze mówiąc, to ja nie przepadam za tym „gatunkiem literackim”, jakim są komentarze tłumacza. Uważam, że jeśli tłumacz musi je pisać, to coś jest nie w porządku z jego przekładem. Dobry przekład mówi sam za siebie, nie pozostawia pytań. Z kolei jako czytelniczkę zawsze bawiło mnie szukanie w przekładzie i tekście swoich własnych dróg i tropów, więc jestem bardzo ostrożna względem komentarzy, które sugerują mi, jak to robić.
Dobry przekład, czyli jaki?
Przede wszystkim – niewidzialny. Czytelnik powinien w swoim języku chłonąć tekst lekko, naturalnie. Nie zatrzymywać się nad poszczególnymi słowami czy frazami. Dobry przekład eliminuje pierwiastki wskazujące na językowe zakorzenienie tekstu. Sam styl czy brzmienie nie powinny sugerować, z jakiego języka został przetłumaczony. Podobnie, nie wiedząc, że ma do czynienia z przekładem, czytelnik nie powinien być w stanie rozróżnić tłumaczenia od oryginału.
To dość radykalny pogląd! A co z bardziej liberalną koncepcją z filozofii tłumaczenia: przekładajmy nie tylko z języka na język, ale z kontekstu na kontekst, z realiów społecznych czy historycznych na realia w jakiś sposób im odpowiadające w kulturze docelowej? Tłumacz przestaje być niewidzialny, służebny wobec litery oryginału, przeciwnie…
…staje się współautorem, czy nawet autorem nowego dzieła. Powstaje nowa książka, nowy typ tekstu. W Czechach ten temat był żywo dyskutowany przy publikacjach przekładów Doroty Masłowskiej opracowanych przez Barę Gregorovą. To była właśnie próba wplecenia, przemycenia czeskich realiów, aby przybliżyć tekst miejscowemu czytelnikowi. Ale ta próba była raczej krytykowana.
Podobny problem napotykamy, jeśli w tekście pojawiają się dialekty, regionalizmy czy wariacje językowe przynależne specyficznym grupom społecznym. Przykładowo, proza Mirosława Nahacza w jednym z jego czeskich przekładów jest przetłumaczona na brneńskie narzecze. Osobiście nie jestem pewna, czy była to właściwa decyzja. W każdym razie, jeśli na taki krok się decydujemy, musimy mieć silne podstawy, aby wierzyć, że to wzbogaci przekład, odkryje warstwy, które umknęłyby tradycyjnemu tłumaczeniu. Ale to zawsze ma swoją cenę – jeśli polskie realia zastąpimy czeskimi, siłą rzeczy stracimy te polskie. Wreszcie, oczywiście, o zabiegu muszą być poinformowani zarówno autor oryginału, jak i otrzymujący książkę czytelnik.
A czy istnieją teksty nieprzekładalne? W Polsce często temat nieprzekładalności pojawia się w kontekście wierszy Leśmiana, jego dobrych tłumaczeń wciąż brakuje. Masłowska oczywiście także tu pasuje.
Na pewno istnieją teksty obiektywnie trudne do przetłumaczenia… Ja faktycznie poszłabym dalej i zgodziła się, że istnieją także te zupełnie nieprzekładalne. Poezje Aleksandra Wata, dajmy na to. Futurystyczne, awangardowe, desemantyzowane teksty, gdzie główną rolę odgrywają różne gry językowe. Czasem nieprzekładalność leży nie w samym języku, ale także jego historii, w szerszym kontekście, w jakim on ewoluował. To jest coś, co napotykamy u Dukaja. Długo dyskutowaliśmy o książce „Wroniec” i obawiam się, że doszliśmy do konkluzji, że to jest właśnie dzieło, które wymyka się przekładowi. Tam mamy złożenie dwóch czynników: silnego zakorzenienia w realiach stanu wojennego w Polsce 1981 roku oraz niezwykłej językowej pomysłowości, innowacyjności. Jest tam mnóstwo neologizmów, które są zrozumiałe jedynie w połączeniu z tym właśnie kontekstem historycznym. To jest coś, co czyni tekst nieprzetłumaczalnym, albo, aby powiedzieć to odrobinę mniej pesymistycznie: możliwym do przełożenia, ale tylko wtedy, jeśli zaakceptujemy utratę pewnych warstw semantycznych względem oryginału.
Nieprzekładalność to jedno, ale mamy też niewyrażalność i ona jest jednym z tematów przewodnich „Lodu”. Autor poddaje refleksji domniemaną niemożność sformułowania myśli czy idei w żadnym ludzkim języku. Czy miała Pani w jakichś momentach wrażenie, że dla zrealizowania pomysłów Dukaja język polski był bardziej odpowiedni? A może gdzieś lepszym okazał się czeski?
Dobre pytanie, muszę przyznać, że nie zastanawiałam się nad tym. Ale chyba nie, pewnie dlatego, że są to języki słowiańskie, należące do jednej rodziny, a więc na tych najważniejszych płaszczyznach, jak choćby struktura gramatyczna, podobne. Być może w czeskim brakowało nam trochę filozoficznego słownictwa w kontekście pojawiających się w książce historycznych teorii, np. Kotarbińskiego. Z kolei ten podstawowy zabieg, którego Dukaj dokonuje, aby wyrazić przeświadczenie głównego bohatera o tegoż nieistnieniu, czyli używanie strony biernej na miejsce czynnej – „zrobiło się”, „pomyślało się”, „poruszyło się” – myśli o sobie Bienedykt Gierosławski – to było do przetłumaczenia banalne, bo nasze gramatyki doskonale tu sobie odpowiadają. Ciekawe było tłumaczenie terminu „luty”, który w polskim gra dwuznacznością, to nie tylko nazwa miesiąca, ale też staropolski przymiotnik oznaczający „zły” czy „srogi”. Gdybyśmy po prostu przetłumaczyli to na „unor”, całkowicie stracilibyśmy dodatkowe znaczenie. Stąd nasz „luty” to „prituha”, to oczywiście także neologizm, pochodzący od czasownika „tuhy”, oznaczającego coś solidnego, ale także właśnie srogiego czy trudnego do pokonania, przezwyciężenia.
Odnośnie tej strony biernej, słyszałam opinie, że Dukaj „przedobrzył”, że użycie tego zabiegu w całej książce sprawia, że po kilkudziesięciu stronach zupełnie przestaje się go zauważać. Czytelnik automatycznie przekłada sobie w głowie na język bardziej naturalny, przestaje wręcz zauważać powtarzające się „się”.
Dla nas najgorsze było to, że musieliśmy pozostać skupieni, Dukaj nie był w tym zabiegu do końca spójny. Musieliśmy to zauważać i zastanawiać się, czy w danym miejscu było to celowe, czy autor po prostu się zapomniał. Musieliśmy decydować, czy mamy go poprawić, czy pozostać na 100 procent wierni oryginałowi.
A co pani sądzi na temat niewyrażalności? Czy w języku można powiedzieć wszystko?
Oczywiście, że nie można! Ale… to chyba nie jest coś, nad czym tłumacz powinien się zastanawiać.
„Lód” to też między innymi historia alternatywna. Mamy początek XX wieku, ale bez pierwszej wojny światowej, Polska pozostaje częścią Imperium Rosyjskiego. Ważną rolę grają postaci historyczne, co więcej: takie, które nawet u nas są rozpoznawalne dla jedynie garstki osób. Myślę choćby o przedstawicielach szkoły lwowsko-warszawskiej, a oni są dla filozoficznej warstwy książki kluczowi. Dyskutują na zaawansowane tematy, przedstawiają swoje idee, na których opierają się też pewne pomysły Dukaja zrealizowane w książce. Na ile znajomość kontekstu historycznego była przydatna czy konieczna dla tłumaczenia? Czy musiała pani w tę historię się zagłębić?
Oczywiście, musieliśmy douczyć się mnóstwa rzeczy. Pewne podstawy człowiek oczywiście zna, pamięta ze szkoły, ale nie jestem historykiem ani filozofem, nie jestem lingwistką, a ta powieść ma przecież także swój lingwistyczny wymiar. Zagłębienie się w kontekst to część pracy tłumacza, musi przede wszystkim uważać, żeby nie popełnić jakiegoś oczywistego błędu, jakiegoś faux pas. Jest to też wyzwanie dla czytelnika, czeskiego, zagranicznego, które może podjąć i wzbogacić swoje czytelnicze doświadczenie, a jednocześnie może go nie podejmować i wciąż czerpać przyjemność z tekstu. Powieść Dukaja jest tak wielowarstwowa, tak pełna odniesień, głębi i zagadek, że pozwala czytelnikowi wybrać, na czym chce się skupić, co będzie chciał zgłębić, a gdzie pozostać na powierzchni. Tłumacz tego komfortu nie ma. Z drugiej strony, to jest właśnie w tej pracy fascynujące – ile nowych, niespodziewanych rzeczy można, a raczej trzeba się dowiedzieć. A czasem zapytać. Konsultowaliśmy się oczywiście z filozofami, ale nie tylko. W idealnym świecie do każdego wątku zahaczającego o nauki, w których nie jesteśmy specjalistami, zwrócilibyśmy się do eksperta. Tym razem jakoś udało się bez fizyków. Ale mieliśmy historyków, językoznawców, rusycystów.
A co z szyfrem? To była zagadka dla tłumacza?
Nie, mieliśmy do tego kryptologa! Dla czytelnika-amatora zagadek błąd w przełożeniu kodu byłby nie do wybaczenia.
Ponadto, nie można przecenić roli autora. To jest ostateczna instancja, trochę taki zawór bezpieczeństwa. Wiemy, że możemy się do niego zwrócić, jeśli inne środki zawiodą, ale staramy się tego uniknąć. Szczególnie ważny jest ten kontakt w przypadku tak złożonych tekstów jak „Lód”. Dukaj jest twórcą bardzo dokładnym, skrzętnym, każda myśl, która pojawia się w tekście, ma rozmiary całej teorii. Sama książka ma ponad 1000 stron, a do tego wiele rzeczy Dukaj nam jeszcze wyjaśniał, doszczegółowiał. To jest niesamowite, że tam nie ma przypadkowych detali. Za wszystkim, co się pojawia, stoi głębsza myśl, każdy drobiazg ma znaczenie, a to znaczenie może być utracone przy pozornie błahym błędzie tłumacza.
Miała pani w jakichś momentach poczucie, że musi powiedzieć: „STOP, porzucam dalsze poszukiwania” i po prostu ruszyć do przodu, kontynuować pracę nad dalszą częścią tekstu?
Jasne! Tak było na przykład, kiedy zbyt głęboko zabrnęłam w historię norm ortograficznych: kiedy niektóre z nich były wprowadzone, kiedy porzucone, jak to było z językiem polskim, a jak z czeskim. To otworzyło puszkę Pandory, z której wysypała się ilość detali aż nie do uwierzenia. Przekładanie archaizmów z polskiego, który ma znacznie dłuższą historię, na czeski, który jest językiem stosunkowo młodym, było wielkim wyzwaniem. Także różnice między współczesną a XIX-wieczną polszczyzną są bez porównania większe niż między współczesnym a XIX- -wiecznym czeskim. To był problem analogiczny do tych, kiedy musimy przekładać jakiś dialekt czy slang. Ponadto, w przypadku „Lodu” ta archaizacja była połączona z użyciem rusycyzmów. Tekst pracuje z normą, która przestała w Polsce być używana około lat trzydziestych, chodzi o zapis z „j” na miejscu „i”. Ta norma została porzucona właśnie dlatego, aby nie ewokować skojarzeń z językiem rosyjskim i oczywiście Dukaj używa jej celowo, pisząc o świecie, w którym Polska pozostaje częścią Imperium Rosyjskiego. Tymczasem, jeśli w czeskim przekładzie napiszemy „historja” zamiast „historia”, czeski czytelnik nie będzie miał pojęcia, jakie jest tego uzasadnienie, nie wywoła to w nim żadnych skojarzeń.
Jeszcze jakieś specyficzne problemy uderzyły panią przy tym tłumaczeniu?
W „Lodzie” pojawiają się znane, utarte frazeologizmy, idiomy – co czasem samo w sobie jest trudne do przetłumaczenia, bo przecież nie każdy frazeologizm ma odpowiednik w innym języku – a ponadto Dukaj te frazeologizmy przekształca, dopasowuje do swojego literackiego języka, wplata w nie słowa ze słownika, który sam stworzył – aktualizuje je. To był ciężki orzech do zgryzienia, bo wymagał też dużej inwencji językowej w czeskim, pracy z naszą frazeologią.
„Lód” był przekładany przez dwóch tłumaczy. Mam wrażenie, że część przetłumaczona przez panią jest jednak bliższa oryginałowi pod względem poziomu skomplikowania języka. Pierwsze rozdziały, tłumaczone przez Michaela Alexa, mimo że w obcym języku, po czesku czytało mi się łatwiej niż po polsku. Jakby język został wygładzony, uproszczony.
Tłumaczenie jednego tekstu przez dwie osoby jest zawsze trudniejsze, to skomplikowany i wymagający proces. Każdy ma swój styl tłumaczenia, styl, w którym pisze mu się naturalnie, także trochę inne poglądy na to, jak powinno się przekładać. Do tego inne wyobrażenie na temat konkretnego przekładanego tekstu, jak powinna wyglądać jego finalna wersja. Przecież każdy odbiera literaturę trochę inaczej, bez tego nie byłoby sensu o niej rozmawiać! A jednak musimy się zgrać, dopasować, tak aby ostatecznie otrzymać spójną całość. Mam nadzieję, że to się udało. Wreszcie, ogromną pracę w takiej sytuacji wykonuje redaktor, jemu należy się może nawet największa pochwała.
Jest pani tłumaczką polskiej literatury, powiedziałabym, bardzo różnorodnej. Między innymi tłumaczyła pani „Chmurdalia” Joanny Bator, a to jest osoba, która pisze językiem poetyckim, miękkim, ciepłym. Zupełnie innym niż Dukaj. Czy mogłaby pani jakoś porównać prace nad tymi przekładami?
Ale to jest właśnie nieporównywalne! Uwielbiam w pracy tłumacza tę różnorodność, rozmaitość, i jeśli tylko mam możliwość, to przebieram między tekstami, pracuję z różnymi gatunkami, różnymi stylami. Wyjątkiem jest poezja, uważam, że tę powinni tłumaczyć poeci, a ja poetką nie jestem. Każdy tekst ma swoją specyfikę, teksty Bator powodują inne trudności w tłumaczeniu niż teksty Dukaja, ale to nie znaczy, że są do tłumaczenia łatwiejsze. To bardzo ważne, aby tłumacz zawsze miał czas zaprzyjaźnić się z tekstem, wniknąć, poczuć go. Najgorsze, co możne się stać, to tłumacz, który czyta książkę po raz pierwszy i tłumaczy na bieżąco, nie daj Boże paragraf po paragrafie. Swoją drogą, literaturę tworzoną przez Joannę Bator bardzo cenię. To taka twórcza, artystyczna erupcja, niezwykle żywotna. Bardzo barwna, plastyczna, pełna poetyckich obrazów proza.
A kto jest pani ulubionym polskim pisarzem?
Powinnam powiedzieć Dukaj, prawda? Ale przy całym podziwie dla niego, jednak moim numerem jeden pozostaje Bruno Schulz. Praca z jego tekstami to także moje małe marzenie jako tłumaczki. Niestety mamy już w czeskim jego doskonale przekłady.