Wojciech Siudmak twierdzi, że z komiksem trzeba wychodzić poza getto. Tam gdzie pracuje on na co dzień, czyli we Francji, rynek przyjmuje inaczej jego twórczość, ale w Polsce pozostaje praktycznie w niebycie. Czy i jak popularyzować sztukę, nomen omen, popularną? Kiedy Siudmak zdobywał popularność tam, tutaj takiej sztuki nie było. Ale teraz już jest, nawet bardziej tutaj – na wschodzie, niż na zachodzie. Obaj jesteśmy w pewnym wieku i patrzymy na świat w sposób podobny, choć odmienny od współczesnego i nie sądzę, aby to się miało zmienić. Po prostu trudno nam zaakceptować pewne zmiany. Wiem to po sobie. Przyjeżdżam tu i wchodzę do księgarni i… tam nie mam takiego wyboru jak tutaj! Być może dlatego, że tam, gdzie mieszkam, wszystko się zamawia. Otrzymuję katalog, proszę sobie wybrać i po sprawie. Tu jeszcze nie ma takiego systemu sprzedaży, ale zadziwia mnie bogactwo – magazyny, książki… Przecież, gdy wyjechałem, zachowałem w pamięci konkretny obraz – w księgarni wisiał napis naskrobany na tekturze: „Książek dla dzieci brak”. I teraz obaj, kiedy wracamy do Polski, podświadomie szukamy tu tego, cośmy zostawili. Mamy w Polsce dobrze już rozwinięty rynek literatury popularnej, natomiast komiks w powszechnej świadomości się nie przebija. Czy to jest tylko nasz polski problem? Absolutnie, nie. Polska wydaje mi się krajem znakomicie wypadającym na tle innych i nie mówię tu nawet o krajach wschodnich, ale o zachodnich. Przecież w Skandynawii czy w Niemczech, a nawet w Hiszpanii sytuacja komiksu jest o wiele gorsza. Oni nawet nie mieli swojego Żbika czy Tytusa. W Hiszpanii, za Franco, komiks był tępiony i zabroniony. Zresztą, nie lubiły go żadne totalitaryzmy, a w ogóle jest on związany bardzo mocno z lewicą. Dlaczego rozwinął się tak we Francji? Dlatego, że była ona i cały czas pozostaje kolebką lewicy – socjalistów, komunistów… Oni komunizm mają chyba we krwi. Ich rewolucja francuska była krwawsza niż wszystkie inne. A i teraz bez przerwy strajkują, ciągle się buntują, urządzają jakieś zadymy. Nikt nie pracuje, tylko ciągle „się domaga”. No i dlatego komiks związał się z Francja, lewicą, kontestacją wszystkiego. Jest bardzo niebezpieczny dla wszelkiego rodzaju dyktatur i żadna cenzura nie daje sobie z nim rady. Dlatego najlepiej zlikwidować cały gatunek. A wracając do obecnej sytuacji w Polsce – kiedy wchodzę do księgarni, uważam, że w porównaniu z innymi krajami sytuacja jest wręcz luksusowa. Miło to słyszeć, bowiem utarło się sądzić inaczej… Nie mamy żadnych powodów, żeby się czegokolwiek wstydzić. Ponadto rynek na Zachodzie to jest dramat. Wśród komiksów i mediów występuje wyraźna nadprodukcja i wydaje się masę chłamu. To znaczy, że w Polsce sytuacja jest lepsza, a to, że komiksy ukazują się w bardzo niskich nakładach, za to w ekskluzywnych wydaniach, w twardych oprawach, możemy uważać za sytuację komfortową? Tak, myślę, że to jest lepsze. W Polsce mamy z jednej strony rynek wygłodniały przez pół wieku, a z drugiej wydaje się rzeczy najlepsze z rynków światowych. Francuzi bazują głównie na swojej produkcji. Takie nazwiska jak Dave McKean czy Frank Miller, są tam publikowane w małych nakładach i mało kto je kupuje. Tutaj ludzie zachwycają się nimi. Tam robi się rzeczy o życiu, do czytania „dla ludzi” po prostu i na tym wydawnictwa robią wielkie interesy. No, a autorowi oczywiście też coś z tego skapnie. Czy można zatem stwierdzić, że francuski komiks zmierza w takim kierunku jak manga? Że „dla ludzi” oznacza próbę ogarnięcia, objęcia normalnego codziennego życia? Mój edytor „Skargi Utraconych Ziem” i „Zemsty Hrabiego Skarbka” (Dargaud Benelux) stał się nagle największym wydawcą mangi i na niej robi straszne pieniądze. Ciągle siedzi w Japonii, już oczy skośne mu się trochę porobiły. Ale to nie jest dobre… To łatwe, owszem, ale to zarazem skandal – wydawcy nie chcą przełożyć tych komiksów na nasz system czytania – od lewej do prawej i z góry do dołu. I jeszcze uważają to za swój sukces, a na okładce znajdujemy adnotację, że jest to „oryginalny sposób czytania”. Przecież nie jesteśmy Japończykami! Dzieciak bierze potem normalną książkę i zaczyna czytać jak mangę. I nic z tego nie rozumie. Jak zmusić go do czytania, skoro on tak się nauczył, bo pierwszym, co wziął do ręki była manga? Uważam to za zbrodnię na kulturze. Wiem, że mówię jak jakiś papcio nie-chmiel, ale edukacja młodzieży jest dla mnie bardzo ważna. Żeby postępowała w sposób naturalny i żebyśmy byli dumni z własnej kultury, europejskiej, a nie przejmowali ją od Japończyków. Kiedy w szkole w Szwajcarii dzieci przynosiły mi do oceny jakieś takie mangowe rysunki, to pędziłem je. Nie potrafiłem inaczej! A oni na mandze się wzorują – jak mangę rysować. To, moim zdaniem, dramat, ale to moje zdanie i pewnie można je …