„Miłość. Co znaczy ten dziwny
wyraz, którego pełno w ludzkiej
mowie i ludzkim piśmie?
Miłość jest pożądaniem duszy” – mawiał
Stanisław Dygat, nieco już zapomniany
prozaik urodzony przed stu laty 5 grudnia
1914 roku.
Gdyby żył zapewne królowałby w kolorowych
pismach. Bo jego perypetie,
dykteryjki, riposty, bon-moty, jak również
plotki o nim, jego kamaryli, małżeństwie
z Kaliną Jędrusik, romansach obojga,
stanowiły niemałą sensację towarzyską
stolicy. Chimeryczny malkontent, podejrzliwy
raptus, wieczny hipochondryk,
dobrotliwy kpiarz popadający często ze
skrajności w skrajność, plotkarz, mitoman,
konfabulator, hedonista, sybaryta –
takim go zapamiętano.
Kogut z rożna
Jak głosi legenda, był potomkiem francuskiego
oficera, który osiadł nad Wisłą
po odwrocie armii napoleońskiej spod
Moskwy. Ojciec Antoni, wzięty architekt
międzywojnia (projektant m.in. Fabryki
Papierów Wartościowych na Nowym Mieście
oraz Wojskowego Instytutu Kartograficznego
w Alejach Jerozolimskich), studia
architektoniczne ukończył w Paryżu i zamierzał
powrócić do ojczyzny przodków,
ale przeszkodził w tym Amor. Zakochawszy
się w studentce Sorbony – Jadwidze
Kurowskiej podążył za nią do Warszawy
i wnet doprowadził do ołtarza. Wkrótce
przyszedł na świat przyszły pisarz. Na
cześć przebywającego w niewoli niemieckiej
(trwała I wojna światowa) stryja nadano
mu staropolskie imię Stanisław, lecz
ojciec wymógł, aby chłopiec został zarejestrowany, jako Francuz, gdyż – jak wyjaśniał:
„Polski nie było wówczas na mapie
Europy. Nie chciałem, żeby syn czuł się
obywatelem zniewolonego narodu”.
I do 1945 roku Dygat wiódł w Polsce
żywot obcokrajowca, chociaż z ojczyzną
antenatów po mieczu łączyło go niewiele.
Władał francuskim, podziwiał literaturę,
degustował wina, ale kogut – symbol
Francji – najbardziej odpowiadał mu
– jak żartował – z rożna. Dlaczego zatem
uzyskując pełnoletniość nie wystąpił
o polskie obywatelstwo? Niewykluczone,
że z „odwiecznej emfazy Polaków dla
wszystkiego, co zagraniczne”. Jako salonowy
lew – za jakiego uchodził u schyłku
międzywojnia – zyskał na estymie,
gdy ujawnił francuską tożsamość.
Wagary rotacyjne
Po popularnych w zamożnych rodach
tamtej epoki lekcjach prywatnych prowadzonych
przez wykwalifikowanych guwernerów,
zapisano go do ekskluzywnej
Szkoły Ziemi Mazowieckiej przy ulicy
Klonowej w Warszawie (dziś budynek
zajmuje liceum im. Narcyzy Żmichowskiej).
Tam dzielił ławkę z późniejszym
satyrykiem – Januszem Minkiewiczem.
Znajomość przekształciła się w wieloletnią
przyjaźń. Mieli wspólne zainteresowania:
sport, a przed wszystkim kobiety.
Przez następnych lat kilkanaście wzdychali
do tych samych pań, na szczęście
na przemian. „Wspólne gusta romantyczne
z Dygatem zakończyły się wreszcie
tym, żeśmy się ostatecznie pożenili,
każdy z narzeczoną drugiego” – podsumowuje
Minkiewicz, ale trzymajmy się
chronologii.
Z racji niesubordynacji Dygat został
drugi rok w szóstej klasie, a kiedy i to nie
pomogło, przeniesiono go do słynącego
z drylu liceum pijarów, gdzie również
„zimował”, toteż maturę uzyskał dopiero
w wieku 21 lat.
Stypendium tatusia
Dla przyzwoitości – jak podkreślał –
wstąpił na studia. Najpierw, śladem ojca,
architektoniczne, potem handlowe
– w końcu przeniósł się na filozofię, ale
nad wykłady prof. Tatarkiewicza przekładał
kawiarniany stolik i wytworne dansingi
(„Kakadu” ul. Jasna, „Bracia Front”
ul. Niecała), gdzie brylował jako znakomity
tancerz, mistrz popularnego wtedy
lambeth-walka. Względnie kontuary
modnych knajp: „Sztuki i Mody”, „Instytutu
Propagandy Sztuki”, obie przy Placu
Piłsudskiego, tudzież „Zodiaku” (ul. Traugutta),
gdzie kibicował popularnym literatom: Karpińskiemu, Gombrowiczowi,
Uniłowskiemu, Dołędze-Mostowiczowi,
Goetlowi. Przypominał eleganckiego
utracjusza. Za otrzymywane regularnie
od taty „stypendium” w wysokości
300 zł miesięcznie Apolinary Siuda –
krawiec przedwojennej elity dyplomatycznej,
szył mu dwurzędowe garnitury,
szewc Kielman obstalowywał pantofle,
a modysta Cieszkowski – właściciel wytwornego
magazynu „Madame Valentine”
przy Nowym Świecie – oferował modne
fasony kapeluszy: stetson, eden, panama
i borsalino.
Tymczasem wybuchła wojna i nasz
bohater dostał się do niewoli. Przynależność
narodowa odcisnęła piętno na biografii
Dygata podczas II wojny światowej.
Jako obywatel Francji nie mógł wstąpić
do polskiej armii, do francuskiej zaś nie
chciał. Aresztowany przez Niemców jesienią
1939 roku spędził kilka dni w siedzibie
gestapo w Alei Szucha, a potem
został przewieziony – razem z innymi
Francuzami i Brytyjczykami zamieszkałymi
na stałe w Polsce – do obozu internowanych
w Konstancji przy granicy
szwajcarskiej.
Gdy w grudniu 1940 roku Niemcy
rozwiązali obóz, Dygat wrócił do Warszawy,
gdzie uczestniczył w konspiracyjnym
życiu literackim. „Wyjął manuskrypt i zaczął
czytać początkowe rozdziały swojej
powieści. (…) Okazały się porywające.
Brawurowo zainaugurowaną powieść potrafił
doprowadzić do końca na tej samej
wyżynie, na jakiej zaczął” – wspominał
Minkiewicz.
Taka jest geneza „Jeziora Bodeńskiego”,
chyba najwybitniejszej polskiej powieści
napisanej w latach II wojny światowej.
Przetłumaczona na kilkanaście
języków doczekała się wielu adaptacji
teatralnych oraz ekranizacji. Co ciekawe
w pierwszym wydaniu – z 1946 roku –
przeszło zdanie z romantyczno-mesjanistycznego
monologu bohatera „o Polsce,
rozpiętej jak Chrystus na krzyżu między
dwoma łotrami”. Usunięte przez cenzurę
z kolejnych edycji, powróciło do tekstu
dopiero w 1989 roku.
Ale w okupacyjnej Warszawie nie
zrezygnował ze swych przyzwyczajeń.
Wciąż bywał w knajpach („Fregeta”,
ul. Mazowiecka, „Styl” ul. Przeskok,
„Bodega” ul. Pasaż Italia przy Chmielnej)
i nie palił się, jak wielu innych ludzi pióra,
do wspomagania czynem polskiego
podziemia niepodległościowego.
Sublokator z ringu
Po wojnie władza ludowa zachęcała literatów
do osiedlania się na tak zwanych
Ziemiach Odzyskanych. Mieli legitymizować,
jak głosiła ówczesna propaganda,
„nienaruszalne prawo Polski do tej piastowskiej
krainy”. W Szczecinie zamieszkali:
Gałczyński, Andrzejewski, Woroszylski
i Wirpsza, zaś w stolicy Dolnego
Śląska Dygat dzielił poniemiecką willę
z małżonką, rodziną Wojciecha Żukrowskiego
oraz pięściarzem Edwardem
Kurowskim. Boks był bowiem ulubioną
– obok lekkiej atletyki – dyscypliną sportu
Dygata. „Próbowałem go uprawiać za
młodu, miałem nawet silny cios, ale także
– szklaną szczękę – i gdy gruntownie
zapoznałem się z deskami – oglądając
przy tym gwiazdy – postanowiłem zająć
się nim wyłącznie teoretycznie” – wspominał
w jednym z felietonów. Chętnie
bywał na meczach i utrzymywał znajomość
z zawodnikami.
„Podszedł
do mnie – amatora
stawiającego
pierwsze kroki
w ringu – po
wygranej walce
z Benguilą i pogratulował
zwycię
s t wa ofiarowując
powieść »Jezioro Bodeńskie«
z dedykacją: »Edwardowi Kurowskiemu
z podziękowaniem za piękną walkę
z Włochem«. Gdy powiedziałem, że
codziennie dojeżdżam piętnaście kilometrów,
bo stać mnie było jedynie na
kwaterę pod miastem – zaproponował,
żebym przeprowadził się do niego”. Kurowski,
jako student psychologii, dorabiał
do skromnego stypendium ucząc
analfabetów pisać i czytać. Dygat tak
to wspominał: „Po jakimś czasie odnotował
w tej dziedzinie sukces. Niektórzy
z jego uczniów potrafili już się podpisać.
Szczególnie ci o krótkich nazwiskach”.
Mieszkając z uznanymi artystami, którym
ludzie kłaniali się na ulicy, Kurowski
czuł się bardzo speszony. Jego bezpretensjonalność
ujawniała się między
innymi w tym, że do Dygata zwracał się
per „panie pisarzu”, zaś do jego połowicy,
bez krzty ironii, mówił „pani znana
aktorko”. Co nie przeszkodziło mu nawiązać
z nią romansu. Dlaczego wybrała
właśnie jego? Może dlatego, że Dygat
przestrzegał kiedyś przed Kurowskim żonę:
„Dziuniu, jeśli chcesz mnie zdradzić,
to z kimś, kto by mnie nie kompromitował”.
Ze strony sublokatora z pewnością
mu to nie groziło!
Córka pisarza utrzymuje, że ojciec
uważał socjalizm za punkt zwrotny w historii
ludzkości. Uwierzył w świetlaną
przyszłość pod sztandarem PZPR, bo
miał poczucie winy, z racji swoich beztroskich,
szczenięcych lat. We Wrocławiu
na miejskiej konferencji partyjnej w listopadzie
1948 roku deklarował: „Jedyną
estetyką jest wasza praca, towarzysze,
jedyną filozofią – wasz trud. Cały mój
trud pisarski oddam na wspieranie waszej
walki z przeciwnościami stojącymi
na drodze realizowania socjalizmu”. Na
szczęście nie dotrzymał słowa i nie firmował
socrealizmu, zaś w 1956 roku
oddał czerwoną legitymację. Osiem lat
później podpisał List 34 (list protestacyjny
przeciw cenzurze). Indagowany przez
partyjnego aparatczyka, czemu tak postąpił
odrzekł: „Bo wychowałem się na
westernach”.
W 1971 roku podpisał list pisarzy,
którzy zwrócili się z prośbą do Edwarda
Gierka o złagodzenie wyroków na członków
nielegalnej organizacji Ruch (m.in.
bracia Czumowie i Stefan Niesiołowski).
Dygat podpis najpierw złożył, potem wycofał,
przyjaciół zaś informował, że „jest
zadowolony, iż nie dał się wciągnąć w tę
sprawę”, „nie wierzy w czyste intencje
sygnatariuszy”, a reakcja władz to raczej
„zwycięstwo Gierka niż Woroszylskiego”.
Goście
Pomimo komfortowych warunków zakwaterowania
we Wrocławiu w końcu
1952 roku zdecydował się opuścić to miasto. Ciągnęło go do rodzinnej Warszawy,
gdzie mieszkała siostra Danuta
z niedawno poślubionym młodym, ale
już głośnym kompozytorem – Witoldem
Lutosławskim. Tymczasem małżeństwo
pisarza z Władysławą Nawrocką – okupacyjną
narzeczoną Minkiewicza, który
ożenił się z ówczesną narzeczoną Dygata
Jadwigą „Kropką” Gosłowską, zaczęło
się psuć. Bowiem autor poznał inną
aktorką. Młodszą od siebie o kilkanaście
lat, świeżo upieczoną absolwentkę krakowskiej
PWST – Kalinę Jędrusik. I zakochał
się po uszy. Często powtarzał,
jakie to okropne, że aby się ożenić, trzeba
najpierw się rozwieść. Byli ze sobą
przez ćwierć wieku, ale wierność traktowali
dosyć nonszalancko. „Wracam ci
ja wieczorem do domu. Dzwonię – cisza,
otwieram drzwi kluczem, ciemno, zapalam
światło i widzę porozrzucane ciuchy
Kaliny, na palcach podchodzę pod
drzwi jej sypialni, cichutko przekręcam
klamkę, wkładam głowę pomiędzy drzwi
a futrynę i… z wrażenia omal nie mdleję
– wyobraź sobie – Kalina spała sama”
– opowiadał podczas jednego z konwentykli
stołecznej socjety bywającej w salonie
Dygatów najpierw na warszawskim
Mokotowie, a potem w starej żoliborskiej
willi.
Któż nie bywał w salonie Dygatów: aktorki:
Krzyżewska, Czyżewska, B. Kwiatkowska,
Karel, Wachowiak, Dymszówna,
reżyserzy: Kutz, Gruza, Skolimowski,
Munk, Markuszewski, aktorzy: Cybulski,
Kobiela, A. Pawlikowski, Pluciński, Holoubek,
Łapicki, sportowcy: Sobotta, Pawłowski,
Woyda, Badeński, Kulej, Maniak,
Komar, Skonecki, Zabłocki, muzycy: Lutosławski,
Kurylewicz, Trzaskowski, Komeda,
Gąsowski; pisarze: Kąkolewski,
Stryjkowski, A. Rudnicki, Breza, Ścibor-
Rylski, Konwicki.
A konto
Nie śmierdział groszem, regularnie brał
zaliczki, a gdy mu ich w końcu odmawiano,
przysyłał do wydawców nieletnią córkę,
która prosiła o pieniądze dla tatusia.
Na początku lat pięćdziesiątych pisał dla
chleba obyczajową powieść wagonową
zamieszczaną w odcinkach na łamach
wrocławskiej „Gazety Robotniczej”. Druk
„Gorących uczynków” został przerwany,
bo „fabuła zanadto przypominała międzywojenne
romansidła”. Dziesięć lat później
– pod pseudonimem Anna Tarczyńska –
publikował w „Przekroju” w odcinkach
powieść „Ze zwierzeń młodej aktorki”. To
była sensacja towarzyska, bo opisywała
warszawskie środowisko artystyczne.
W postaciach można się było doszukać
podobieństwa do: Jana Świderskiego,
Leopolda Tyrmanda, Kazimierza Rudzkiego,
Stanisława Jasiukiewicza, Józefa
Prutkowskiego, Zenona Wiktorczyka,
Jerzego Dobrowolskiego… Trudniej
było rozszyfrować panie, choć z fabuły
wynikało, że bohaterami są studentki,
względnie świeżo upieczone absolwentki
stołecznej PWST, robiące karierę przez
łóżko. Podobno
w tej kwestii korzystał
z informacji
żony. Pozycję
na literackim
parnasie ugruntował
jednak poważniejszą
literaturą:
„Podróżą”,
„Disneylandem”,
a zwłaszcza „Pożegnaniami”, świetnie
zaadaptowanymi na potrzeby kina przez
Wojciecha Hasa. Czas pozytywnie zweryfikował
też Dygatową felietonistykę, zawartą
w tomach „Rozmyślania przy goleniu”
i „Na pięć minut przed zaśnięciem”.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych
prozaik zapadł na zdrowiu. Dopadła
go choroba wieńcowa. Przeszedł zawał
serca. Przygnębiło go skierowanie na
półkę – po burzliwej kolaudacji, w której
bezpardonowo atakowali go partyjni decydenci
filmu „Palace Hotel”, zrealizowanego
na kanwie jego książki. Godzinami
siedział w bujanym fotelu przed telewizorem,
albo z książką lub gazetą w ręku.
Na podorędziu miał lekarstwa i telefon,
za pomocą, którego kontaktował się
z otoczeniem. 29 stycznia 1978 roku po
południu długo konwersował z Konwickim.
Niebawem poczuł duszności, zdążył
zatelefonować do Lutosławskich. Kiedy
przyjechali – już nie żył. W dłoni trzymał
słuchawkę telefonu. Dokąd miał zamiar
jeszcze dzwonić?