W Polsce ukazał się niedawno "Podróżnik stulecia" - jedna z pańskich najbardziej zagadkowych powieści. Jej akcja toczy się w XIX wieku. W wywiadach zapewnia pan jednak, że nie jest to książka historyczna. Jednocześnie jest pan autorem znanego aforyzmu, że wszystkie powieści są historyczne. Jak należy to rozumieć? Opinie te wydają się sprzeczne, ale chodzi o dwie strony tego samego medalu. Przynajmniej w moim rozumieniu, wszystkie powieści, nawet te, których akcja rozgrywa się w teraźniejszości, są historyczne. Odzwierciedlają bowiem pewne zwyczaje, konkretny styl życia, które jutro bądź pojutrze staną się przeżytkiem. Żadnej powieści nie uda się uciec przed jej historycznymi współrzędnymi. Dotyczy to jednak także powieści, których akcja rozgrywa się w przeszłości. Moim zdaniem nie powinny one odbiegać choćby z punktu widzenia estetyki od tych, które dzieją się teraz lub dopiero będą się działy. Moja niechęć do powieści historycznych wynika stąd, że są one pod względem estetycznym niezwykle konserwatywne. Doprawdy nie rozumiem, dlaczego akcja powieści rozgrywającej się w przeszłości, język, jakim jest opisana, są takie, jakby nie istnieli James Joyce, Franz Kafka, Georges Perec, Bruno Schulz czy na przykład Wisława Szymborska. Dlaczego język powieści rozgrywającej się w przeszłości tak bardzo odbiega od dzisiejszej "technologii werbalnej"? Tak przecież być nie musi, o czym najlepiej świadczy kino. Nikt nie oczekuje, że film, którego akcja dzieje się na przykład w starożytnym Rzymie albo w średniowieczu, zostanie nakręcony za pomocą umieszczonej na statywie, nieruchomej kamery, a do tego będzie ciągłym dziewięćdziesięciominutowym ujęciem. Wręcz przeciwnie. Realizując na przykład "Gladiatora", używamy najbardziej wyszukanych, dostępnych nam dzisiaj technik filmowych. Dlaczego literatura nie postępuje tak samo? Dlaczego odrzuca np. surrealizm i filozofię dialogu, jeżeli jej akcja nie dzieje się w XX wieku? Dlatego moja powieść jest pewnego rodzaju sabotażem, atakiem na tradycyjną powieść historyczną, na prawa, którymi się rządzi, i jej bohaterów. Akcja "Podróżnika stulecia" toczy się w zagadkowym niemieckim mieście, którego położenia ze względu na jego ciągłe przemieszczanie się nie sposób ustalić. Z jednej strony przypomina trochę jedno z "Niewidzialnych miast" Itala Calvina, z drugiej - Polskę, która jeśli wierzyć anegdocie z "Króla Ubu", znajduje się nigdzie. Proszę powiedzieć, czy Wandenburg istnieje na jakiejś mapie? Istnieje jako metafora. Metafory często bywają bardziej odporne na upływ czasu niż namacalna rzeczywistość. Można zniszczyć jakieś państwo, zniszczyć metaforę jest dużo trudniej. Na pewno Wandenburg nie jest i nie miał być rekonstrukcją żadnego konkretnego miasta w konkretnym kraju. Jeżeli nie umieściłem akcji powieści w Berlinie czy w Monachium lub w innym dobrze znanym niemieckim mieście, to dlatego, że tak naprawdę nie chciałem mówić o Niemczech. Były one dla mnie jedynie pretekstem, żeby opowiedzieć o Europie. W rzeczy samej Wandenburg jest nieistniejącym miastem, tak samo jak Polska, żeby odwołać się do Jarry'ego. Starałem się stworzyć pewien rodzaj ojczyzny będącej poza granicami. I w tym sensie wszyscy jesteśmy po trosze wandenburczykami, przynajmniej ci wszyscy, którzy nie są za bardzo pewni, jaką drogę obrać. Wielbiciele poezji Antonia Machada od razu mogliby przywołać fragment jego wiersza: "Caminante no hay camino, se hace camino al andar" ("Podróżniku, nie ma drogi, drogę wytyczasz idąc"). Tak, ale warto także pamiętać, że często ta droga nie prowadzi do żadnego konkretnego celu. Wydaje mi się, że nomadyzm sam z siebie zakłada, że ojczyzna znajduje się w ciągłym ruchu, czyli można by powiedzieć: jest krajem "przenośnym". W 2003 roku na hiszpańskim rynku ukazał się pański przekład wierszy Wilhelma MÄ‚Ä˝llera, "Podróż zimowa", do których muzykę skomponował Schubert. W ostatniej pieśni mowa jest o wędrowcu, który dociera do pewnego miejsca i spostrzega kataryniarza. Swoją powieść rozpoczyna pan od bardzo podobnego spotkania. Czy to zbieg okoliczności? Nie. Więcej: to zabieg celowy. Tłumacząc wiersze MÄ‚Ä˝llera, wpadłem na pomysł, żeby napisać króciutką historię. Z góry proszę o wybaczenie, nie wiem co sprawiło, że osiągnęła ona takie monstrualne rozmiary. Najpierw chciałem napisać nowelę, krótkie opowiadanie, na temat tego spotkania. W ostatniej pieśni "Podróży zimowej" bohater wychodzi z domu, nie wiedząc właściwie, dokąd ma się udać, i spotyka ulicznego grajka. Widząc go, zatrzymuje się i po raz pierwszy od początku utworu, to jest od dwudziestu czterech pieśni, zastanawia się, że może właśnie tutaj, w tym miejscu, warto by zostać. A kiedy mówi "tutaj", ma na myśli muzykę. Zadaje sobie pytanie, czy ta muzyka, którą słyszy gdzieś zza rogu, nie byłaby doskonałą ojczyzną. W ostatniej strofie pyta grajka, czy ten może mu akompaniować, kiedy on będzie śpiewał swoją pieśń. W tym miejscu kończy się Schubert. I tu miała się zacząć moja historia. Ale stało się coś zgoła innego, jako że wokół tego spotkania i tej rozmowy, która początkowo miała być centralnym punktem opowieści, zaczął narastać cały świat fabularny i to, co miało być głównym wątkiem krótkiego opowiadania, zamieniło się w początek czegoś znacznie dłuższego. Czy kataryniarz z "Podróżnika stulecia" także wskazuje bohaterowi powieści rodzaj azylu? Powiedziałbym raczej, że jest uzupełnieniem koczowniczej wizji życia. Starałem się zestawić ze sobą dwóch bohaterów reprezentujących krańcowo różne, choć równie sensowne, …