Géza Szöcs jest poetą, który prawie każdym swoim wierszem wywołuje w czytelniku niezwykłe poruszenie. On wspina się słowami, składnią zdań, konstrukcją wersów i budową strof na najbardziej strome wierzchołki wyobraźni, by stamtąd, spod samego niebieskiego stropu przeskoczyć niespodziewanie ku dolinom zanurzonym w najbardziej codziennych i do-rzecznych okolicznościach. I każdy taki skok dokonuje się bez uprzedzenia, eksplodując spontanicznością, ale urzekając zarazem lekkością i płynnością. Jego metafory są ścieżkami lub – odwrotnie – ścieżki metaforami prowadzącymi do zawikłanych tajemnic ludzkiego losu. Bo Szöcs jest tak samo doświadczany przez poezję, jak i przez historię. Można paradoksalnie powiedzieć, że jest nierozerwalnie rozdzielony i obecny w tych dwóch porządkach i dwóch czasach. Zanurza się w czasie bez początku i końca, jest związany z temporalną jednością, ale widzimy go także wyraźnie w czasie biegnącym od zdarzenia do zdarzenia. I tutaj Szöcs jest poetą historii, a ściślej mówiąc: dramatu historii. Bo jest w jego wierszach i otchłań milczenia przylegająca do dialogu, jest epicka wzniosłość i czuła lekkość lirycznej aluzji. Nic się nie wyklucza, a co najwyżej przybliża i oddala niczym przedstawienia umieszczone na obrotowej scenie. Szöcs ma na niej miejsce centralne, jednoczące i znoszące przeciwieństwa. Szöcs to ktoś, kto zaufał sile słów. Potrzeba pisania – poetycka potrzeba – musiała w nim się obudzić bardzo wcześnie, bo pierwszy tomik wierszy wydał mając dwadzieścia dwa lata, w roku 1975. Pisał po węgiersku, tom ukazał się w Bukareszcie, co już przecież było znakiem historii uformowanej dramatycznie. Szöcs jest Węgrem z Siedmiogrodu, a więc od początku był w nim niedosyt i jednocześnie nadmiar słów, pojęć i doświadczeń. Jak w każdym, komu przyszło żyć w świecie politycznych presji i barier. Wrodzona wrażliwość kazała mu mierzyć rzeczywistość miarami idealnymi. Rumuńskie państwo realnej władzy Ceauşescu umieściło te miary na liście pojęć zakazanych. Szöcs został więc z własnego wyboru kimś wyklętym i wykreślonym z grona lojalnych obywateli. Przede wszystkim jednak w sobie musiał zlikwidować granice i szlabany, musiał raz za razem spierać się z własnym strachem i zniechęceniem. Bo końca zewnętrznych podziałów i układów politycznych nie było widać i wtedy, w połowie lat 70., nikt nie mógł przypuszczać, że reżimy totalitarne upadną w tak nieodległej przyszłości. Szöcs należał do klanu beznadziejnych opozycjonistów, dla których na pierwszym miejscu – jako cele – stały niewzruszone zasady etyczne, zaś cele praktyczne zajmowały miejsca odległe. Z czasem to, co utopijne zaczęło wypełniać miejsca realne, niszcząc fasady komunistycznych systemów. Zasady – niczym kwasy – zaczęły rozpuszczać totalitarne skorupy i pancerze. Szöcs był do tego jakby w sytuacji podwójnie podejrzanej – należał do węgierskiej mniejszości w obcym państwie, orbitował w przestrzeni wielkich Węgier i jego antykomunizm był traktowany jako grzech antylojalizmu popełniany wobec państwa rumuńskiego. To czyniło z niego w oczach władz człowieka szczególnie niebezpiecznego i podejrzanego. Aż przecież w końcu polityka „przyszła” do Szöcsa sama. To ona szukała go bardziej, niż on jej. On był przede wszystkim poetą szczególnie czułym na niedosłyszalne wibracje uczuć: słucham jak wątłym głosem mówi o wyspie w tobie zatopionej dawny mieszczanin niewidzialny ten głos jest pełen przerażenia dlatego ledwie jest słyszalny Szöcs jest czuły jak najczulszy sejsmograf. Odbiera znaki, których nikt się nie spodziewa i nie przeczuwa. Układa z nich wiersze, które są niezwykle uczciwe lirycznie. To znaczy, że nie są w swojej najgłębszej warstwie puste, że nie bawią czytelniczego gustu czysto zewnętrzną trafnością, ale dotykają tego, co stanowi podarowaną każdemu z nas iskrę życia. W każdym z nas jest taka wyspa, przypominająca utrwaloną w zbiorowej pamięci Atlantydę, coś utraconego, a zarazem obecnego i pamiętanego. Poprzez te ukryte i zatopione wyspy biegnie droga jednocząca i łącząca to, co uległo rozproszeniu i rozdzieleniu. Szöcs jest poetą zdecydowanie dośrodkowym, łączącym, mówiącym o święcie jednoczenia. Jest to zarazem odkrywanie zatartych dawno temu śladów. Poeta ma do spełnienia w tej perspektywie bardzo doniosłą misję – ma przecież odnaleźć i odczytać zatarty trop. Opis tej drogi jest przetworzony poetycko, zmetaforyzowany, skrócony dzięki sztuce poetyckiej do tego, co najważniejsze. Kiedy Szöcs powiada: „słucham jak zarastają drzewa / zewnętrzne strony ziemi nieba”, to przenosi wrażenia z jednego poziomu zmysłów na drugi, rozszerzając skalę poznawczych możliwości. W tej transpozycji kryje się także obraz całości świata stworzonego, istniejącego, bytującego w swej dolnej i górnej warstwie, obecnego w sile żywiołów, w skończoności wreszcie, która przypomina o nieskończoności. …