„Księga dżungli” Na początku był obraz. Czarne tło, bo taka jest noc. Złoty Księżyc, bo taki przecież jest Księżyc. A potem zwierzęta, wiele zwierząt. Tygrys, małpy, pantera, wąż, słonie, wilki i… mały chłopiec. Czytałem „Księgę dżungli” w wieku młodzieńczym, ale takiej dżungli sobie nie wyobrażałem. Kipling zrobił wiele, abym się jej nie bał, ale Józef Wilkoń – to było wiele lat później, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem jego obrazy – sprawił, że się nią zauroczyłem. Groźna, ale przyjazna. Mroczna, ale przytulna. Kipling, co widać w tekście, nie wszystkie zwierzęta obdarzał równą sympatią. Najwyraźniej nie lubił małp. Wilkoń kocha wszystkie równo. No, może najbardziej wilki. Ostatecznie to one wykarmiły chłopca. A poza tym nietrudno uzmysłowić sobie, że to po nich artysta dziedziczy nazwisko! Jakże chciałem wydać „Księgę dżungli” z ilustracjami Józefa Wilkonia! I uszom swoim nie potrafiłem uwierzyć, kiedy to ten podziwiany już powszechnie artysta podczas przypadkowego spotkania mówi mi: „chcesz, to wydawaj”. Żadnych warunków wstępnych, żadnych rozmów o pieniądzach. Zdążyłem jeszcze tylko wydukać, że zrobimy nowy przekład, że przedwojennego Birkenmajera zastąpimy Andrzejem Polkowskim, ale Wilkoń jakby mnie nie słuchał. Może myślami był w dżungli albo projektował już swoją książkę? Droga do celu nie była jednak usłana różami. Najpierw poszło o złoto i czerń. Bo to, co wychodziło ze skanera, to wcale nie było złoto, to był co najwyżej piasek pustynny. A czerń? No, może czarnoziem! Nic nie wychodziło tak, jakby chciał artysta. Ostatecznie sprawę poddaliśmy pod osąd pacjentów szpitala, w którym przebywał Wilkoń. Do czteroosobowego pokoju lekarz wpuszczał pacjentów oddziału grupami. Na podłodze położyłem kilkanaście plansz z ilustracjami, spośród których należało wybierać te najlepsze. Przez pokój przewinęło się kilkadziesiąt osób zawzięcie forsujących swoje racje. „To jest prawdziwa terapia obrazem” – podsumował konsultacje ordynator. „Zobaczcie, ilu pacjentów ożyło”. Zgodziłem się z nim bez słowa. Sądzę, że Wilkoń także. Na czerń machnął ręką, problem prawdziwego złota – takie mam wrażenie – pozostał. Prawdziwy jednak spór poszedł o marginesy. Zwykle najważniejsze rozmowy odbywają się w przytulnej, wygodnej kuchni artysty. Tam jest kawa, wino, jest kucharka, czyli pani Halinka, są pierogi i stół, na którym nic już się nie zmieści. Tym razem jednak spotkaliśmy się w pracowni artysty. Oprócz Józefa Wilkonia była również jego bliska znajoma, wybitna artystka, ilustratorka, pani Grażyna Lange. Pan Józef zarządził, że w książce będą bardzo szerokie marginesy wewnętrzne, zwierzęta mają z nich wyskakiwać! Skutkiem czego pozostałe marginesy… no, najlepiej, żeby ich nie było. Tego mi było za wiele. Zaprotestowałem. I się naraziłem obojgu. Pani Grażyna zauważyła nie bez racji, że nie myślę obrazem, a artysta wyrzucał pod stół kolejne szkice ilustracji i projektowanych kolumn książki. W mojej głowie kłębiły się najróżniejsze myśli, głównie te, że tam pod stołem jest prawdziwa kopalnia złota. Gdybym to wszystko pozbierał i włożył do torby? O marginesach już tak intensywnie nie myślałem, tym bardziej, że i pan Józef przyznał, że jakoś trzeba książkę trzymać, oczywiście w dłoniach. „Księga dżungli” ukazała się bodaj na początku grudnia. Tuż przed Bożym …