Z zawodu jest pan reżyserem. Czy „Lwowska noc” nie powstała na kanwie scenariusza, bo poszczególne sekwencje książki swą plastycznością bardzo przypominają mi filmowe kadry? „Lwowska noc” jest opowieścią, w której obrazy odgrywają dużą rolę. Wzięła się ta powieść z potrzeby zobaczenia minionego świata, przywołania czasu wojny, w miarę możliwości – jak najdokładniej. W pewnym momencie, pisząc to, musiałem znaleźć się w jakiś sposób w tamtej rzeczywistości, musiałem w myślach chodzić po tamtych ulicach, wstępować do Katedry Ormiańskiej, oglądać freski Rosena, przystanąć przed więzieniem na Łęckiego albo przed Ossolineum, więc gdy budowałem akcję, to już nie mogłem umieścić mojego bohatera w przypadkowych miejscach. Stąd zapewne to pana wrażenie o plastyczności i filmowych kadrach, ale pisałem to od początku jako powieść, choć nie ukrywam, że myślałem o tym, żeby tę historię przenieść na ekran. Na ile fabuła jest inspirowana losami pana przodków? Główny bohater, Józef Sztendera – Polak, musi się ukrywać przez całą wojnę, bo grozi mu zemsta ze strony Chrypływego – miejscowego Ukraińca. I to jest po części również historia mojego dziadka, Józefa Sendery, osadnika wojskowego, który jako ochotnik brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920. Po wojnie osiadł na Kresach, gdzie w miejscowości Tryhubowa, niedaleko Brzeżan, zajmował się sadownictwem, pszczelarstwem, a także był działaczem społecznym krzewiącym polską kulturę – wspierał miejscową szkołę, tworzył też teatr ludowy, organizował święta narodowe. I właśnie w związku ze swoją działalnością, w 1939, gdy bolszewicy wkroczyli do Polski, był od razu narażony na donosy niektórych Ukraińców współpracujących z komunistami. Poza tym już wcześniej grożono mu śmiercią, więc musiał uciekać. Do wybuchu wojny sowieckoniemieckiej przebywał we Lwowie oraz w Brzeżanach, ale także na Wołyniu, ciągle w drodze, tylko nocami spotykając się z rodziną. Tak było aż do 10 lutego roku 1940, kiedy jego najbliższych wywieziono na Syberię. Wrócił akurat wtedy po paru dniach nieobecności do domu, który był już zniszczony przez Ukraińców, a babcia z dziećmi, z moją mamą Elżbietą i jej bratem Czesławem, jechała w bydlęcym wagonie za Ural w 40 stopniowym mrozie. I potem, w okolicach Kanska, Maryinska przebywali kilka lat w tajdze, pracując przy wyrębie i spławianiu drewna na Jeniseju. Razem z babcią były jej siostry, też z dziećmi, a ich ojciec, Jan Kurtyka, zmarł tam z głodu w pierwszą zimę, 1940/41 pochowany gdzieś pod drzewem, bo cmentarza nie było. W tym czasie mój dziadek przebywał we Lwowie, współpracował też z wywiadem wojskowym, będąc świadkiem wielu wydarzeń. Miałem jeszcze to szczęście, że jako kilkunastoletni chłopak mogłem wysłuchać niektórych jego relacji, ale większość opowieści poznałem po jego śmierci, wiele lat później, od moich rodziców i dalszych krewnych. Teraz nikt z nich już nie żyje, a ja chciałem tą książką podziękować im za wszystko, co mi przekazali. Część antenatów Wiesława Helaka została wywieziona przez Sowietów za Ural, że powtórzę to za panem. Czy stanie się to tematem kolejnej pańskiej powieści? Mam taki zamiar. Rozpocząłem już pracę nad trzecią częścią syberyjskich losów Polaków. Ta opowieść jednak będzie nieco inna, bardziej złożona w strukturze opowiadania, bo ogarniająca również współczesność i historię dziejącą się w latach PRL-u. Wielość wątków, szerzej ujęte sprawy …