Poniedziałek, 12 grudnia 2011
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru316


Na łamach „Uważam Rze” Waldemar Łysiak zażądał głosem podniosłym: „Nie każcie mi ‘siedzieć cicho’, bo ciszą tolerowałbym agresję, wedle maksymy ‘Qui tacet, consenti’ (akceptuje, kto milczy)”. Nie słyszałem co prawda, aby ktokolwiek i kiedykolwiek nakazywał autorowi „Fletu z mandragory” milczenie lub też uniemożliwiał mu głoszenie poglądu, że on sam jest królem literackiego Parnasu, ale widać ma taką potrzebę, by tworzyć wirtualnych wrogów. Waldemar Łysiak prosi o głos, bo nie toleruje agresji, po czym z ewangeliczną miłością powiada: „Agresywni odmieńcy, dewianci, sutenerzy, drakulerzy i diabłolubcy nie wyhamują sami. Musimy skuć im zębate ryje, skopać zady, przegnać won. Inaczej cywilizacja zmieni się w ściek, w wychodek, w szambo”. Swoją potrzebę kopania zadów, skuwania ryjów etc. uzasadnia Łysiak głębokim przekonaniem, że „Chrystus nie zakazywał walczyć w obronie Prawa Bożego”; wręcz przeciwnie: słowami św. Mateusza nawoływał: „Nie myślcie, żem przyszedł pokój czynić na Ziemi. Przyszedłem na Ziemię czynić nie pokój, tylko miecz!”.

Nietolerujący agresji Waldemar Łysiak, uzbrojony nie tyle w miecz, co w kij do bejsbola, wybiera się na krucjatę przeciwko „złym”, których reprezentują: ksiądz Boniecki, Nergal, Doda, jego ekscelencja Pieronek, Michnik, księża Tischner i Czajkowski, no a przede wszystkim Czesław Miłosz, o którym Łysiak powiada tak: „Jesteśmy obywatelami kraju, w którym człowiek, co całe życie wypierał się polskości i opluwał polskość twierdząc, że jest kosmopolitycznym Litwinem; do tego wyklinał katolicki Kościół, Armię Krajową i wszelkie godła polskie, patriotyzm mając za wrzód; wreszcie chciał, by Polska stała się obwodem Związku Sowieckiego (…) zostaje z honorami państwowymi i kościelnymi pochowany na Skałce, w lechickim Panteonie”.

Padło akurat na Miłosza, ale mogło na Mickiewicza czy Słowackiego, spoczywających co prawda nie na Skałce, lecz na Wawelu. Dla Łysiaka to tacy sami zaprzańcy i opluwający polskość kosmopolici, zaś autor „Pana Tadeusza” to – podobnie jak Miłosz – też Litwin, a w dodatku Żyd! Obawiam się, że gdyby Waldemar Łysiak dokonał podobnego przeglądu życiorysów tych, co spoczywają w skałecznych katakumbach, to jedynym godnym tego miejsca okazałby się on sam. Jestem tego absolutnie pewien… Z lustracją wawelskiej nekropolii miałby zapewne więcej roboty, ale dałby radę. Swoją drogą mogłoby być ciekawe, jak poradziłby sobie z marszałkiem Piłsudskim czy prezydentem Kaczyńskim.

Problem z Łysiakiem nie byłby oczywiście godny najmniejszej wzmianki, nadaje się bowiem bardziej do kwartalnika psychiatrycznego niż do pisma branżowego, jakim jest Biblioteka Analiz. Trudno bowiem sądzić, że ten gejzer głupot, inwektyw i intelektualnego bełkotu zasłużył na coś więcej niż przemilczenie i wyrozumiałą pobłażliwość; mam tego świadomość. Jeśli jednak pochylam się nad tym „nieszczęściem”, to nie z powodu, że spuchnięte ego „nigdy należycie niedocenionego pisarza” osiągnęło rozmiary Jowisza, lecz dlatego, iż skala tego przypadku przekracza wszelkie znane mi granice najnormalniejszej przyzwoitości i że – co gorsza – poważny tygodnik „Uważam Rze” akceptuje tego rodzaju popuszczanie zwieraczy. To już nie jest kwestia estetyki! Rzecz polega w istocie na tym, iż dyskurs o literaturze, jaki prezentuje Łysiak, jest pustym gestem nienawiści, niesłużącym niczemu poza tym, żeby autorowi na chwilę ulżyło. Naturalnie, nie mam zamiaru bronić Miłosza i innych przed Łysiakiem; nie jest on w stanie im zaszkodzić. Jego nawoływanie: „trzeba walczyć! Konieczny jest polski Ruch Oporu” – zapewne nie odbije się szerszym echem wśród elektoratu. Ale z drugiej strony trzeba od czasu do czasu przypominać, że Łysiak jest wśród nas i ciągle czeka… na Nobla. Może uspokoiłby go na chwilę.

W przedziale pociągu z Krakowa do Gdyni spotykają się Czesław Miłosz i Waldemar Łysiak. Miłosz zagaja: – Aaaa, pan Waldemar Łysiak! Jakże mi miło. – Po czym dodaje: – Wie pan, ułożyłem taki mały wierszyk na pana cześć. Proszę posłuchać… – Po wyrecytowaniu wierszyka przez Miłosza Łysiak ciężko się obraża. Marsowa mina, milczenie, obgryzanie paznokci i tak dalej, aż do samej Gdyni. Tuż przed końcową stacją twarz Łysiaka nagle się rozpromienia: – Ja też ułożyłem wierszyk na pana cześć! Oto on: Miłosz ty ch…u!

Autor: Andrzej Nowakowski