Jestem redaktorem-freelancerem, chociaż, jako człowiek z założenia niechętny zachwaszczaniu polszczyzny anglicyzmami i językowy purysta, wolę bardziej swojskie określenie, które zresztą sam ukułem: redaktor-najemnik. Moja praca polega, tak jak praca każdego redaktora językowego, na stylistycznym opracowywaniu tekstów książek, z tym że, w przeciwieństwie do redaktorów zatrudnionych na stałe w wydawnictwach, nie mam etatu w konkretnym domu wydawniczym, a „wynajmuję się” różnym wydawcom na umowę o dzieło. Mógłbym założyć własną działalność gospodarczą, ale mnie akurat nie jest to do szczęścia potrzebne – natomiast ma to znaczenie dla ludzi, którzy chcą mieć ubezpieczenie emerytalne i zdrowotne, a nie mają opłacanych na nie składek we własnym zakresie bądź z innych źródeł. Lubię te robotę i lubię taki sposób funkcjonowania na rynku pracy. Oczywiście ma ono również swoje ciemne strony, ale o tym dalej. By nie zaczynać od biadolenia, na początku przedstawię płynące z tej pracy i takiej sytuacji korzyści. Niewątpliwym plusem, o którym warto wspomnieć w pierwszej kolejności, zawodowego funkcjonowania w branży wydawniczej w ogóle, a bycia w niej na pozycji „najemnika” w szczególności, jest to, że dużo się czyta, i to – z konieczności – czyta się bardzo wnikliwie i uważnie. Przy czym jako „najemnik” mam do czynienia z o wiele szerszym zakresem tematyki i pozycjami prezentującymi o wiele szerszy wachlarz rodzajów i gatunków literackich, jak również z książkami o bardziej różnorodnej tematyce, niż redaktorzy etatowi, których czytelnicze doświadczenia, przynajmniej te nabywane na gruncie zawodowym, ograniczają się do pozycji takiego rodzaju i o takiej (przeważnie w jakimś stopniu zwężonej i określonej) tematyce, w jakiej specjalizują się ich wydawnictwa, które przeważnie są – jak wiadomo – mniej lub bardziej sprofilowane. Natomiast zakres tematów i typów literatury, jaką ja zajmuję się w mej pracy zawodowej, jest praktycznie nieograniczony, redaguję pozycje najrozmaitszego rodzaju: od romansideł do pozycji stricte naukowych – w końcu zasady poprawnej polszczyzny są uniwersalne. Kolejnym pozytywnym aspektem freelancerstwa na rynku wydawniczym, swego rodzaju „wartością dodaną”, jest przeważnie wysoki poziom intelektualny pracujących w tym obszarze ludzi – zazwyczaj nawet w sytuacjach konfliktowych wykazują się oni wysoką kulturą osobistą, serdecznością oraz chęcią znalezienia kompromisu. Trzeba jednak zaznaczyć, że od tej reguły, jak zapewne od każdej innej, są wyjątki: zdarzało mi się doświadczyć, zarówno od redaktorów, jak od autorów i tłumaczy, nieuprzejmości przyjmującej wręcz postać chamstwa. Na szczęście takie sytuacje należą do rzadkości. Inną niewątpliwą zaletą pracy, czy raczej współpracy z wydawnictwami w charakterze „wolnego strzelca”, jest fakt, że nie ma się nad sobą szefów ani przełożonych. To prawda, że zleceniodawcy bywają wymagający, a nawet złośliwi i upierdliwi, jednak nie są w stanie tak zatruć mi życia, jak pracownikowi może obrzydzić ziemską egzystencję zły szef. Poza tym moje kontakty z przedstawicielami wydawnictw oraz z autorami i tłumaczami przeważnie ograniczają się do wymiany e-maili, czasami odbywam z nimi telefoniczne rozmowy – ze znakomitą większością z nich nigdy się nie spotkałem ani nie spotkam (w niektórych przypadkach chociażby z tego powodu, że siedziby wydawnictw, z którymi współpracuję, znajdują się w innych miastach). Wiem, że bywają ludzie, który do tego, by im się dobrze z kimś współpracowało, niezbędny jest kontakt bezpośredni, face to face, ja jednak akurat do takich nie należę. Kolejną zaletą funkcjonowania w tej branży jako wolny najmita jest możliwość samodzielnego organizowania sobie czasu i warsztatu pracy. I znowu – ludzie, jak wiadomo, są różni, i nie każdemu będzie to pasowało, bywają bowiem osoby, którym z trudnością przychodzi dyscyplinowanie samych siebie i „zaganianie się” do pracy kiedy trzeba. Ja akurat radzę sobie z tym całkiem nieźle, przy czym owo samodzielne organizowanie sobie czasu pracy często polega na tym, w przypadkach kiedy trzeba wykonać jakąś redakcję na cito lub zmitrężyło się cenne godziny czy nawet dni na wcześniejszych etapach wykonywania zlecenia, że aby zmieścić się w terminie, trzeba zarwać noc albo nawet kilka. Kwestia przyzwyczajenia i odporności organizmu. Nie bez znaczenia dla redaktora jest też fakt, że choć terminy na opracowanie danej pozycji przeważnie są napięte – bo zamówiona kolejka w drukarni, bo autor się niecierpliwi, bo zbliżają się targi książki bądź wszystko zostało już zarezerwowane na imprezę promocyjną i nie można tego odwołać – to jednak finalnie przeważnie okazuje się, że oddanie pracy z kilkudniowym poślizgiem raczej nie stanowi problemu i nigdy – mimo istnienia na to odpowiednich zapisów w każdej umowie – nie poniosłem z tytułu opóźnienia żadnych konsekwencji finansowych, choć przyznam, że bywało, iż musiałem się nagimnastykować, by przekonać zleceniodawcę, aby się zgodził przesunąć termin …