Poniedziałek, 3 października 2016
Rozmowa z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru9/2016


– Jak to się stało, że pani, z wykształcenia
teatrolożka, zainteresowała się historią
i napisała powieść historyczną?

– Przeznaczenie, czy co? Może musiałam
odpokutować ledwo zdaną maturę
z historii? (śmiech)

– Dlaczego upodobała sobie pani właśnie
oświecenie?

– Takie poukładane, bliskie sercu i… opisane. To coś znaczy dla autora, kiedy
ma źródła. Grzebałam w nich i grzebałam,
aż dokopałam się do oświecenia.
Wylądowałam zimą w środku puszczy,
tuż pod nosem zbójców, wcześniej spaliłam
czarownicę na stosie. Jakoś mnie
wciągnęło.


– W XVIII wieku palono czarownice?
Więcej niż w średniowieczu?

– Tak mówią źródła. To były czasy absolutnego
mroku jeśli chodzi o rozum. Można
było spłonąć za cokolwiek. Oczywiście
dotyczyło to zwłaszcza kobiet, których
pozycja w społeczeństwie zawsze była
słabsza.


– Postawa głównej bohaterki – miecznikowej
Zosi, która w obronie mieszkańców
sformowała własny oddział, należała
chyba do rzadkości.

– Nie brakowało herod-bab, ale prawo
faworyzowało mężczyzn. Oczywiście
Zofia bez męskiego wsparcia też niewiele
by zdziałała, dlatego w zastępstwie za
Kacpra dałam jej do pomocy Kettlera.

– Nie uważa pani, że spisujący naszą
historię kronikarze – mężczyźni – marginalizowani
rolę kobiet w ważnych historycznych
wydarzeniach? W wielu
miastach i miasteczkach krążą legendy
o dzielnych białogłowach, które ratowały
ludność z opresji, niestety brak o nich
zapisu w kronikach, nie trafiły do głównego
obiegu.

– Mam na ten temat dokładnie takie
samo zdanie. Za każdym mężczyzną
i jego sukcesami stoi jakaś kobieta, ale
my, kobiety, swoje sukcesy musimy światu
wyrywać same. Są oczywiście kobiety-
bohaterki, ale na ogół pozostawiano
nam rolę matek. Walka płci trwa od zawsze.

– Akcja pani książki rozgrywa
się w kluczowym momencie,
kiedy rozstrzygają się losy
Polski i tego kto będzie nią władał
? czy będzie nim Stanisław
Leszczyński, popierany przez
Francję, czy narzucony przez
Rosjan August III. Dlaczego ten
właśnie moment z historii stał
się kanwą pani książki?

– Wzruszył mnie Stanisław
Leszczyński – król filozof, zupełnie
nieodpowiedni na swoje
czasy. Dwa razy założono mu
koronę, za każdym razem z fatalnym
skutkiem. Byłby dobrym
królem za Jagiellonów, ale nie
w tej rozwichrzonej, zdemoralizowanej
do cna Polsce czasów
saskich. Potem będzie rządził
Lotaryngią i zasłuży na wdzięczność
poddanych. Na króla Polaków
się jednak nie nadawał.

– Wielu czytelników zwraca uwagę na
podobieństwo “Fortuny i namiętności” do prozy Sienkiewicza. Ale w pani
książce trudno znaleźć coś “ku pokrzepieniu
serc”. Nie taki zresztą miała pani
zamiar. Odnoszę wrażenie, że znalazł
się tu przytyk do współczesnych czasów,
współczesnych wyborów i ostrzeżenie.

– Chciałabym bardzo, aby “Fortuna i namiętności” były czytane przez pryzmat
współczesności. Ja niczego nie naciągałam,
nie uwspółcześniałam na siłę. Czasem
tak bywa w historii, że pewne zdarzenia
przywołują w pamięci minione czasy.
Porównanie do Sienkiewicza to dla mnie
komplement, wziął się chyba stąd, że trochę
stylizowałam narrację, ale rzeczywiście,
pisząc z zupełnie innej perspektywy,
nie musiałam nikogo “pokrzepiać”.


– Zdradzi pani czytelnikom “Magazynu
Literackiego KSIĄŻKI” nieco kulis
warsztatu? Jak pracuje się nad tego
typu publikacją, która wymaga sporego
rozeznania – stroje, kuchnia, obyczaje…

– Najpierw dużo lektur. Przeróżnych.
Literatura piękna i opracowania, książki
dotyczące kuchni, strojów, biżuterii,
a nawet warsztatu kata. Czasem z takiej książki przydaje się jedno zdanie
albo jedno zdanie pomaga stworzyć jakąś
postać czy scenę. Nigdy nie wiadomo,
co chwyci. Dla mnie początkiem “Fortuny” było zdanie wyryte na autentycznym
mieczu katowskim, które później
zacytowałam w powieści. Kat, choć
drugoplanowy, jest bardzo ważną postacią
i przechodzi obok zbójcy Bartka nie
lada przemianę.

– Powieść historyczna jest nowością
w pani dorobku, przygoda z tym gatunkiem
zapoczątkowana została w “Cukierni
Pod Amorem”. Czy pani pióro podąży
dalej w tym kierunku?

– Na razie wracam do Gutowa i “Cukierni
Pod Amorem”, ale nie będę nurkować
głęboko w przeszłość, zaledwie
do PRL-u.

– Nie ukrywa pani, że pisze dla kobiet,
ponieważ pani świat jest światem kobiecym.
Czy etykieta “literatura kobieca” nie uwiera?

– Nie uwierałaby, gdyby nie dopisywano
do niej negatywnych konotacji.

– Szufladkowanie literatury i autorów
jest częste w mediach. Zwróciła mi pani niedawno uwagę, że relacja z Literackiego
Woodstocku przygotowana przez Instytut
Książki, organizatora wydarzenia, była
niepełna, bo pisano jedynie o obleganych
spotkaniach z Olgą Tokarczuk, tymczasem
na spotkanie z panią czy Hanną Cygler
przybyło ponad sto osób. Literatura
kobieca jest pomijana, jakby była czymś
wstydliwym – napisała pani do mnie… 

– Może nie powinnam, ale smutno nam
się z Hanką zrobiło, bo spotkanie było
świetne, pełen namiot ludzi, a potem
jakby nas tam w ogóle nie było. Zresztą
na stronach Instytutu Książki autorów
środka również prawie nie ma. Dobrze,
że przynajmniej ktoś nas kupuje,
bo przyszłoby zmienić zawód.

– Co roku pisarki literatury kobiecej
spotykają się na festiwalu “Pióro i Pazur” w Siedlcach. Jaki jest cel tej imprezy?
Podkreślenie, że autorki-kobiety nie
powinny być marginalizowane?

– Festiwal wyłania najciekawsze tytuły
prozy środka i nagradza najbardziej
twórcze autorki. W tym gatunku powstaje
bardzo dużo książek, nie sposób
przeczytać wszystko.

– Zastanawia się pani na swoim blogu
www.blogguci.blogspot.com, czy rozczytywania
społeczeństwa nie należałoby
zacząć od popularyzowania literatury
środka, w tym powieści obyczajowej,
tymczasem przeglądając listy bestsellerów
odnoszę wrażenie, że te radzą sobie
świetnie.

– Ale i tak zaledwie co trzeci Polak czyta.
Marzy mi się sytuacja jak we Francji
czy Czechach chociażby, jednak to marzenie
raczej pozostanie w sferze pobożnych
życzeń.


– Jest pani znana z zaangażowania w promocję
nie tylko własnych tytułów, ale
z popularyzowania książek i czytelnictwa
w ogóle. Ostatnio zorganizowała pani
konkurs “Wójt Przyjacielem Biblioteki”,
do której zgłosili się chętnie wydawcy.
Udało się zebrać 195 książek na łączną
kwotę 7055,19 zł. Czy uważa pani, że akcja
będzie miała przełożenie na nielekceważenie
czytelnictwa przez władze – chociaż
te samorządowe?

– Bardzo bym chciała, ale wielkiej
nadziei nie mam. Władzom do niczego
nie są potrzebni światli obywatele,
wręcz przeciwnie. Tak było zawsze.
Dlatego w Polsce ludzie nie czytają. Na
razie jeszcze nie rozumieją, że muszą
się tego nauczyć, inaczej będą niewolnikami
systemu. Ale niektórym niewolnictwo
się nawet podoba. Wiedza
boli.

– Czy ustawa o książce, której jest pani
orędowniczką, jest w stanie wpłynąć na
poprawę stanu czytelnictwa w naszym
kraju?

– Trudno powiedzieć, na razie jej nie
mamy. Bywałam w Sejmie jako ambasadorka
tej ustawy i powiem ze smutkiem,
że orędowników polskiej książki jest tam
na lekarstwo.

– Ostro wytyka pani osobom publicznym
(i nie tylko) błędy językowe. Z czego
pani zdaniem wynika nasilający się
problem niestaranności językowej?

– Z braku dbałości o poprawną polszczyznę
w szkole, błędy ortograficzne nie
obniżają już przecież oceny na maturze.
Z braku aspiracji kulturalnych w domach,
bo można zrobić karierę bez wysiłku podnoszenia
swego poziomu intelektualnego.
Z dostępu do mediów ludzi, którzy nie
władają językiem poprawnie, a produkują
komunikaty. Wreszcie ze źle rozumianej
demokratyzacji, czy może fraternizacji,
bo wszak język należał zawsze do warstw
oświeconych, a teraz mamy jakiś upiorny
festiwal schlebiania ciemniakom.

Autor: Ewa Tenderenda-Ożóg