Ukazała się już piąta pańska książka – „Dom”, a wciąż mam wrażenie, że krytykę i czytelników interesuje pan nie ze względu na walory pisarskie, lecz z uwagi na wyznanie. Jest pan muzułmaninem. Tego się właśnie boję, że będę postrzegany jako ten, który wykorzystuje islam, by zaistnieć jako pisarz. Tak, oczywiście, nie jest. Wybór religii był moją prywatną sprawą, a pisać zacząłem dwa lata po konwersji. Wszystko może być elementem gry, wybór religii także. Nie mogę udowodnić, że w moim przypadku tak nie było. Powiem tylko: nie. Na początku moje pisanie nie miało z islamem nic wspólnego, jedno z drugiego nie wynikało. Pierwszą książkę – „Salam” – napisałem po namowie żony, która zażądała, bym przestał męczyć ją swoimi wspomnieniami, co czyniłem przez cały czas trwania naszego związku i czynię nadal. Napisałem więc książkę autobiograficzną, kumulującą te wspomnienia. Od autobiografii nie uciekał pan i potem. „Drzwi”, na przykład, to wprawdzie historia surrealistyczna, ale historia rodzinna. Dobrze, że dodał pan „surrealistyczna”, bo nie sądzę, by ktoś uwierzył, że w naszym mieszkaniu bywał Krzysztof Penderecki, któremu mój krewniak podpalił dwór w Lusławicach. W to akurat nie, ale w pierdzącego wuja – jak najbardziej. Bo i taki był, podobnie jak kuzyn chory psychicznie. Naturalnie, pozmieniałem ich imiona, i wszystkich ciotek i babek, tak że cała powieść jest bardzo odległa od rzeczywistości. Chyba Henry Miller powiedział, że jak ktoś szuka w prozie faktów, niech czyta gazety. Jednak wspomnienia, od których nie może się pan – jak słyszę – uwolnić, powinny być prawdziwe. A można je zweryfikować, gdyż opowiada pan o PRL-u. Tam jest mój raj utracony – dzieciństwo. Nie nazwałbym jednak pana sierotą po PRL-u, choć ostentacyjnie pisze pan o sobie w „Domu” jako o człowieku gomułkowsko- gierkowskim. Wątek polityczny jest i w tej, i w innych moich książkach, uboczny. Mam jakieś swoje poglądy, nazwałbym je okołolewicowe, ale ma to niewiele wspólnego z moim obrazem „kraju lat dziecinnych”. Lata 60. i 70. jawią mi się jako czas spokoju i bezpieczeństwa, większego przynajmniej niż dziś. Z przekory rozpływam się w zachwycie nad jego piękną brzydotą. Pan się wyraźnie fasycynuje przedmiotami. Choćby taką, jak w „Domu” – rzeczą „bardzo brzydką czyli niezwykle piękną”, jaką jest brązowa teczka z żółtym napisem „Kablobeton – przedsiębiorstwo budowlane”. Taki czuły stosunek do podobnych gadżetów mieli zapewne twórcy niemieckiego filmu „Goodbye Lenin”. Znam ten film, ale umieściłbym go w nurcie stricte nostalgicznym. Tam akurat, nostalgii za NRD. U mnie ta fascynacja – bo to jest fascynacja – przybiera formy, których sam do końca nie rozumiem. Trudno bowiem powiedzieć mi, dlaczego zbieram koraliki i wsadzam je potem w dziury w murze. Wydaje mi się, że daję przedmiotom życie, szczególnie tym z mojego dzieciństwa, bo wiem, że widziały one, razem ze mną, to wszystko co działo się naokoło. Jest to sprawa mistyczna, w ogóle w tej tajemniczości i nienazwaności tkwi, proszę mi wybaczyć, transcendencja. A w praktyce oznacza to, że otaczam się różnymi bzdurnymi, bezwartościowymi rzeczami, detalami. Mam ich strasznie dużo, całą graciarnię. Dobrze się z nimi czuję, tak duchowo. Z „Salam” zapamiętałem, że decydujące dla pana, formujące znaczenie miał podobno punk rock. Tymczasem – ku mojemu zdumieniu – odwołuje się pan teraz do twórców i utworów dużo starszych. Pytam więc, skąd się biorą pańskie zachwyty dla filmu „Ostatni dzień lata” Tadeusza Konwickiego, ballad w stylu Okudżawy, a nawet Orkiestry Henryka Debicha. Cóż to ma wspólnego z punkową estetyką? Nic, ale tej orkiestry słuchałem w dzieciństwie – z radia. Dla mnie nie jest aż tak istotne różnicowanie, co w kulturze doby PRL było wybitne, bardzo dobre, a co słabsze. Grunt, że jako całość stała na nieporównanie wyższym poziomie niż obecnie. Od dwóch dekad mamy do …