Od upadku PRL, o którego status będą się zapewne spierać jeszcze nasze wnuki, minęły ponad dwie dekady. Co takiego było w tym tworze powstałym z mocy Kremla, że wciąż jest tak mocno obecny w naszym życiu? Dowody na to znajdujemy także w naszej literaturze, pytanie jednak, czy akurat takie, o jakie chodziłoby nam najbardziej. Ot, choćby „Fotografie” Janusza Andermana. Dyżurny literat „Gazety Wyborczej” wywołał je najpierw na łamach macierzystego periodyku. Dlatego zdumiała nas przewaga negatywów nad pozytywami. Po poddaniu retuszom wypełniły dwa woluminy. Przedstawiają zatrzymane w kadrze autorskiej pamięci migawki z czasów kolejnych pierwszych sekretarzy partii. Reglamentacja, talony, kaowcy, gitowcy, bumelanci, paskarze — niemało w tej prozie terminów dla współczesnego czytelnika egzotycznych. Może zatem warto w trzecim, „zdjęciowym” tomie Andermana zamieścić podpisy? Pardon, przypisy. „Prima aprilis”, powieść Wojciecha Pogonowskiego — w założeniu inaugurująca sagę warszawskiego rodu z drugiej połowy zeszłego wieku — wbrew tytułowi nie wprowadza czytelnika w błąd. I tylko z rzadka wprowadza go w wesoły nastrój, usiłując patrzeć na świat przez pryzmat, którego używa się dziś już nie tylko wobec małej stabilizacji Gomułki, dekady sukcesu Gierka czy umundurowanej władzy Jaruzelskiego — co w III RP stało się, niestety, normą — ale także bierutowszczyzny (vide „Rewers” Andrzeja Barta). Ponoć pamiętna scena uwięzienia męskości jednego z bohaterów w łożysku i oryginalny sposób jej uratowania nie stanowią jedynie owocu literackiej wyobraźni Pogonowskiego, który w prozaika przeistoczył się z edytora. Swoją rozrachunkową prozę zakończył za to Janusz Krasiński. Szymon Bolesta występujący w kolejnych tomach jego czteroczęściowego cyklu („Na stracenie”, „Twarzą do ściany”, „Niemoc”, „Przed agonią”) to bez wątpienia w jakimś sensie alter ego pisarza, który jako jeden z niewielu twórców miał możliwość poczynienia obserwacji ustroju przymusowo importowanego ze Wschodu z tak wyjątkowego punktu, jakim była cela więzienna. Tyle, iż poodwilżowe losy Bolesty ułożyły się zgoła inaczej niż Krasińskiego. Pozostał człowiekiem drugiej kategorii z hakiem w życiorysie. Wypominanym mu przez władzę ludową przy każdej okazji. Szczeliny w kurtynie „Z głowy”, tytuł książki Janusza Głowackiego, można rozumieć dwojako. Jako chęć rozliczenia się z balastem przeszłości, albo próbę przekonania czytelników, że jest to tekst pisany z autopsji. Przypuszczamy, że obie interpretacje są prawidłowe. A lektura — pełna ciętego sarkazmu i subtelnej ironii symboli, pióra największego playboya spośród współczesnych polskich pisarzy — to czysta przyjemność. Tak jak brzmi tytuł filmu Andrzeja Sekuły, polskiego operatora i reżysera, któremu powiodło się w Hollywood, a goszczącego na kartach niby-wspomnień Filipa Bajona „Cień po dniu”. Ten twórca obdarzony malarskim spojrzeniem — co niekiedy utrudnia percepcję stylowych sekwencji jego filmów — przedstawia w swojej książce, jak mniemamy z lekka zbeletryzowane, retrospekcje bierutowoszczyzny i gomułkowszczyzny oglądane oczami — odpowiednio — dziecka i nastolatka. Podobną konwencję przyjął Zbigniew Menzel we „Wszystkich językach świata”, zawierających okraszony elementami wyobraźni wizerunek peerelowskiej egzystencji. Siermiężnej, beznadziejnej, pełnej zakłamania. Nam w szczególności zapadły w pamięć fragmenty dotyczące wakacji głównego bohatera spędzanych pod Wyszogrodem, nad w miarę jeszcze wtedy — początek lat 60. — czystą i rybną Wisłą. Ładnych kilka lat później toczy się akcja powieści Michała Szczepańskiego „Dzieci sierżanta Pieprza”. W żelaznej kurtynie pojawiły się wówczas szczeliny, którymi dotarły nad Wisłę symptomy rewolucji obyczajowej. Szkoda, że autor, który talent literacki zapewne przejął w genach (jest synem Jana Józefa), nie zdecydował się wpleść jej wątków — opartych na własnej biografii — w scenariusze filmowe. Dzięki temu „Bar Atlantic” zapewne gościłby na szklanym ekranie dłużej, a „Girl Guide” może nie zdobyłby głównej nagrody na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, ale uznanie krytyki jak najbardziej. O oglądalności nie wspominając. A skoro o X Muzie mowa, to nie potrafimy pojąć …