Siedzi w mojej głowie. W mojej głowie siedzi. Białoszewski, Miron Białoszewski. Siedzi w mojej głowie od lat. Od tak dawna, że strach myśleć. Siedzi i nie chce wyleźć. Czasem siedzi cicho i wtedy zapominam, że siedzi; albo raczej leży, jak to Białoszewski. Czasem wstaje, podnosi się, zaczyna chodzić, wtedy przypominam sobie o nim, że mam go w głowie. Tak jak teraz, gdy w niemal trzydzieści lat po jego śmierci ukazał się Tajny dziennik, kto to wie, czy nie opus magnum pisarza. Była pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Nasza nauczycielka języka polskiego w liceum w Kruszwicy próbowała zaszczepić w nas miłość do poezji, zwłaszcza do poezji współczesnej. Na lekcjach puszczała nam w tym celu płyty Ewy Demarczyk, Łucji Prus, Marka Grechuty, Stana Borysa, a nawet Czesława Niemena, na których ci wspaniali piosenkarze śpiewali wiersze jeszcze wspanialszych poetów: poczynając od Mickiewicza i Norwida, przez Leśmiana i Tuwima, Broniewskiego i Gałczyńskiego, na Herbercie, Nowaku i Szymborskiej kończąc. Przyjdź pismo nosem Nic na mnie nie zrobiło wtedy równie wielkiego wrażenia jak wiersze Baczyńskiego w wykonaniu Demarczyk. Pod wpływem tego wrażenia kupiłem, nie bez trudu zresztą, legendarny już dzisiaj long play Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego i znalazłem tu znaną mi już z emisji radiowych Karuzelę z madonnami. Zafascynowała mnie nie tylko dramatyczna kompozycja, przejmujący głos śpiewaczki, ale także tyleż zagadkowy, co szaleńczy tekst, którego autorem okazał się Miron Białoszewski właśnie. Natychmiast zainteresowałem się tym autorem, którego wybór wierszy znalazłem w szkolnej bibliotece. Pamiętam zachwyt, z jakim czytałem wtedy te nieprawdopodobne wiersze, których same tytuły przyprawiają mnie jeszcze dzisiaj o dreszcze: Szare eminencje zachwytu, O obrotach rzeczy, Podłogo, błogosław!, Studium klucza, Ballada o zejściu do sklepu, Wywód jestem’u, Cyckam karmel. Do dzisiaj, gdy źle idzie mi pisanie, gdy nie potrafię złożyć w całość tego słynnego pierwszego zdania, od jakiego zaczyna się każda pisanina, wtedy dla kurażu przepowiadam sobie Namuzowywanie: Muzo Natchniuzo tak ci końcówkuję z niepisaniowości natreść mi ości i uzo i modlę się Niedopisaniem: „przyjdź/ pismo/ nosem/ seksem/ trafem/ cudem/ musem/ ciurkiem/ zezem/ siupem/ boczkiem/ truchtem/ byleś/ pis-ło”. W tej samej szkolnej bibliotece znalazłem Pamiętnik z powstania warszawskiego i w trakcie lektury tej książki nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że można w ogóle tak pisać jak nikt przedtem. Ale gdy trzeba było na licealną olimpiadę literatury i języka polskiego napisać artykuł na temat wybranego utworu z zakresu współczesnej literatury, zdecydowałem się nie na Białoszewskiego, lecz na Śmierć w starych dekoracjach Tadeusza Różewicza. Kiedy jednak potem zobaczyłem w księgarni Szumy, zlepy, ciągi oraz Zawał z pamiętnymi ilustracjami Janusza Stannego na okładkach, nie mogłem się tej pokusie oprzeć. Ku swojej radości znalazłem wówczas w Zawale taki oto zapis: Pola… i na zakręcie, daleko, nad skupiskiem czegoś, wieża, olśniło mnie, jak z tym Łukiem Triumfalnym w Paryżu z daleka i w skrócie bocznym — Mysia Wieża w Kruszwicy Podjeżdżamy. Łyska woda. Chyba stojąca. Miasteczko, ulica — Gopło? akurat tu się zaczyna, wieża, ojej, na wysepce, i kanciasta, z bliska się okazuje. — co to jest? — jakieś bajoro — odpowiada pan Kajetan — a ta wieża? — w każdym razie nie Kruszwica. Jedziemy starą ulicą, woda z boku idzie daleko, wieża czymś dziwnie podbudowana. — Kruszwica — słyszę. Widzę napis na szyldzie. Pan Kajetan mówi — a jednak Kruszwica i Gopło. A więc Białoszewski przejeżdżał przez moje miasto, leczył się w uzdrowisku w niedalekim Inowrocławiu — nie mogłem wyjść z podziwu, że literatura bywa aż tak blisko życia, że aż tak może przylegać do rzeczywistości! Niestety, potem moje drogi z Białoszewskim rozeszły się. Na studiach polonistycznych w Krakowie moją uwagę zaprzątali przede wszystkim Różewicz, ale także Iwaszkiewicz, Miłosz, Herbert, nie mówiąc już o poetach Nowej Fali. Przyszedł rok 1981, gorący w wydarzenia społeczno-polityczne. W tygodniku „Literatura” znalazłem blok wierszy Białoszewskiego pod wspólnym tytułem Wiosenna słabocha, czyli wiersze antywiosenne i rozczarowałem się. W Polsce wrzało i kipiało, tymczasem Białoszewski pisał, że ledwo wyjdzie na ulicę, to zaraz ucieka z powrotem „prędko! do swojego bunkra/ na dziewiąte piętro”, że wiosna działa na niego „katrupiąco”, że czuje się „pół-duchem pół dupem”. Wiersze mnie rozczarowały, mimo tego wyciąłem je z tygodnika i schowałem do wydanego trzy lata wcześniej zbiorku Odczepić się, gdzie się przeleżały kilka dekad, aby przydać się dzisiaj. Potem nastał rok 1982, w Polsce zapanowała grobowa cisza stanu wojennego. Latem w „Tygodniku Powszechnym”, który po kilkumiesięcznym zawieszeniu na powrót zaczął się ukazywać, znowu trafiłem na wiersze Białoszewskiego. Wiersze te nie tylko mnie rozczarowały, ale nawet zirytowały i rozsierdziły. W Polsce dzieje się, co się dzieje, a poeta pisze o tym, że brzęczy mu w rurach kanalizacyjnych, że z kranu kapie woda, nad sufitem ktoś stuka młotkiem, pod podłogą ktoś boruje wiertłem, a za ścianą się kłócą. Byłem tak wzburzony, że nawet nie wyciąłem sobie tych wierszy, co było przez długie lata moim zwyczajem: wycinanie wierszy z gazet i tygodników, wyrywanie z miesięczników. Oczywiście, nie oczekiwałem od poety politycznych deklaracji, wiedziałem, że po pierwsze Białoszewski nie był nigdy pisarzem politycznym, a po drugie — cenzura i tak zablokowałaby publikację jakiejkolwiek politycznej enuncjacji. Liczyłem jednak na to, że ktoś taki, jak autor Donosów rzeczywistości, powie mi, że nie jestem sam, że nie powinienem tracić nadziei, że muszę robić swoje; tymczasem dowiedziałem się od niego, że — najdelikatniej mówiąc — ma chandrę. Byłem wtedy wobec poety niesprawiedliwy, tak jak niesprawiedliwy może być dwudziestoparolatek, dla którego wszystko jest albo białe, albo czarne. Niewierzących odświeża wierzącość Tak czy siak, wracam do Białoszewskiego po trzydziestu latach za sprawą Tajnego dziennika i towarzyszącej mu książki Tadeusza Sobolewskiego Człowiek Miron (obydwa tomy wydane przez Wydawnictwo Znak w Krakowie w jednolitej szacie graficznej). Sobolewski — wytrawny znawca życia i pisarstwa Białoszewskiego, a także jego legendy — jako Tadzio i Tadzio Eski jest na kartach Tajnego dziennika wszechobecny, podobnie jak: Le., Lu. i Lu., Jot., Swen, Emfazy, Jadwiga, Malina, Kicia Kocia, Berbera, Trzy Eumenidy czy Misio Holender. Świetne przypisy — opracowane przez Mariannę Sokołowską, wieloletnią redaktorkę Państwowego Instytutu Wydawniczego, edytorkę książek autora Było i było — pozwalają się w tych pseudonimach i kryptonimach dobrze zorientować, że Le. to Leszek Soliński, Lu. to raz Ludwik Hering, a raz Ludmiła Murawska, etc. Nie kryję, w trakcie lektury Tajnego dziennika — bagatela, 950 stron dużego formatu — targały mną ambiwalentne uczucia: nie raz i nie dwa miałem ochotę rzucić tę książkę w kąt, ale cały czas coś mnie przed tym powstrzymywało i jeśli nie przerywałem lektury, to dlatego, że w rzeczy samej nie mogłem się od niej oderwać. Opisując świat na wyciągnięcie ręki, opisując szarą rzeczywistość i nijaką codzienność, przytaczając całymi stronami powszednie rozmowy, w których uczestniczy, bądź których jest tylko świadkiem, rozmowy zdawałoby się o niczym, banalne aż do bólu i relacjonując zdarzenia aż do rozpaczy banalne, Białoszewski de facto reżyseruje teatr życia, theatrum mundi bez mała. Odsłaniając chleb i wodę egzystencji, zapisując swoje życie, swoje uczestnictwo w życiu, niekiedy zdawałoby się w skali 1 do 1, daje świadectwo …