środa, 23 grudnia 2020
WydawcaRebis
AutorWoody Allen
TłumaczenieMirosław P. Jabłoński
RecenzentGrzegorz Sowula
Miejsce publikacjiPoznań
Rok publikacji2020
Liczba stron346
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 12/2020

Jak dowiedziałem się z „Gazety Wyborczej”, na tę autobiografię czekali wszyscy, choć nikt nie chciał jej wydać. Bo nie dość, że autor od lat biega z łatą uwodziciela nieletnich, to jeszcze trafił w pole rażenia #MeToo. Ale żeby nie było wątpliwości – bardzo chciałbym, żeby właśnie nie było wątpliwości. A recenzentka bierze jednoznacznie stronę przeciwników Allena, odrzucając jakby jego wyjaśnienia, których w książce wcale nie brakuje.

Nie chcę w to wchodzić, to zadanie dla sowicie opłacanych (czego Allen nie ukrywa) prawników obu stron. Poproszono mnie o ocenę książki, nie autora, i tego mam zamiar się trzymać. Do rzeczy zatem. Uderza bogactwo szczegółów – to ogromnie rozbudowana strona hasła „Woody Allen” w filmowej encyklopedii, niestety pisana przez samego bohatera w taki sam opętany sposób, w jaki mówi w swoich filmach, a to rodzaj narracji obsesyjnej, prześladowczej niemal, wypluwa z siebie frazy dla siebie samego, nie zważa na słuchacza – wystarczy porównać spacery z Diane Keaton w „Annie Hall”.

Denerwuje ciągłe jego mizdrzenie się: „jeśli filmy nie są lepsze, to wyłącznie moja wina”. Wszyscy chcieli mu pomóc, a on, debil, olewał dobre rady fachowców i w efekcie dał milionom (!) widzów na całym świecie kilometry gównianych taśm. No naprawdę… Śledzę filmy Allena od początku, miewam mieszane uczucia, ale wiązały się one dotąd z oceną samych obrazów; teraz muszę pluć na takie fałszywe usprawiedliwienia. Jakbym widział polskie gwiazdki estrady na różnych galach, gdzie właściwie odmawiają przyjęcia nagród, bo przecież należą się tym lepszym… A niechby im nie dali!

Sam pomysł wydania książki tak bardzo mocno osadzonej w amerykańskich realiach bez przypisów, adnotacji, uwag itp. jest, mówiąc kolokwialnie, pokazaniem faka czytelnikowi, bo opowieść Allena nie broni się bynajmniej oryginalnością narracji czy frazy, jego dowcipaski wychodzą płasko i głupio. Autor rzuca cały czas nazwiska ludzi, którzy mu pomogli, stali przy nim, okazali zaufanie albo podkładali nogę – i co my z tego, polscy czytelnicy, mamy?

Powiem o sobie – przekonał mnie, że warto znów do jego filmów sięgnąć. Oglądam od paru tygodni, jeden po drugim: nieśmieszną „komedię” „Drobne cwaniaczki” na poziomie polskich produkcji; przywołujące Bergmana aczkolwiek niedorównujące mu „Wnętrza”; slapsticki, rozrywkowe łazęgi po Manhattanie, „wyjazdowe” produkcje realizowane w Paryżu, Rzymie, Barcelonie. I widzę, że Allen jest reżyserem niedocenionym, spychanym do drugiej ligi, z czym się godzi – ćwierć wieku temu powiedziałbym „niepotrzebnie”, teraz widzę, że świadomie. To przypadek Leonarda Cohena, uwielbianego wszędzie poza własnym krajem. Nie wiem, co myślał o tym Cohen, Allen twierdzi, że go to nie interesuje: recenzji nie czyta, na krytyki czy pochwały nie odpowiada, materiały związane z zakończoną właśnie produkcją wyrzuca do kosza. W czym, powiem z pełnym przekonaniem, ma stuprocentową rację.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ