Każdy, kto sięgnie po lekturę „Alfabetu polifonicznego”, będzie musiał sobie przypomnieć, skąd zna Tomasza Jastruna. Bo źródeł jest wiele: jedni pamiętają go z felietonów pisanych do miesięczników „Twój Styl” i „Zwierciadło”, inni kojarzą go jako publicystę paryskiej „Kultury”, ktoś pewnie czytał jego powieści, a jeszcze ktoś inny – jego wiersze, przynajmniej te miłosne.
Był dyrektorem Instytutu Polskiego w Sztokholmie i attaché kulturalnym w Szwecji. Przez rok prowadził „Pegaz” w TVP, pisał na blogu o depresji, był opozycjonistą i autorem książeczek dla dzieci i, co istotne, synem natchnionych poetów: znanego w okresie PRL-u Mieczysława Jastruna i poetki Mieczysławy Buczkówny. Jak na jedno życie – sporo doświadczeń, traum i dzieł. Teraz wydał kolejne, niby lekkie, plotkarsko- -pamiętnikarskie, niby proza, coś między dziennikiem a pamiętnikiem, a czyta się całkiem poważnie. Oczami wyobraźni widzę dyrygenta Jastruna, który zaprasza do swojej wspomnieniowej orkiestry muzyków i nie patrzy, czy cała orkiestra gra harmonijnie, czy są odpowiednie proporcje instrumentów smyczkowych i dętych. Najwięcej haseł w jego „Alfabecie polifonicznym” jest na literę K, w drugiej kolejności na S i B. Tylko autor wie, dlaczego pośród haseł na literę B jest „bezsenność”, a pośród haseł na literę K, ku mojemu smutkowi, nie ma hasła „książka”, ale za to na literę S, oprócz plejady całkiem ciekawych nazwisk, są „seks”, „salon” i „stoliki”, „skąpstwo”, „sen” i „stan wojenny”. Daruję brak hasła „książki”, bo powetował je hasłami „papier” i „żony poetów”. Jak widać, dobór instrumentów w Jastrunowej orkiestrze kompletnie dowolny, zaskakujący, przez to intrygujący. Czytelnik słucha, ale do końca nie wie czego, symfonii czy opery komicznej? Okładka wabi silnie. Zdjęcie młodego autora w pozie porzuconego kochanka, doskonałe, pociągające, trochę minoderyjne. I taki jest jego alfabet, z niespodziewanym doborem nazwisk, pojęć i zdarzeń, od „agenta” po „Żyda”. Niektórzy opisani tak, że nie wiadomo, dlaczego się tam znaleźli, jedni dosadnie, złośliwie i krwiście, inni niezwykle ciepło i urokliwie. Na tym tle czarny portret Jarosława Kaczyńskiego brzmi jak tuba kontrabasowa. Najtrafniej autor sam o sobie napisał w haśle „Krótkodystansowiec”, a czytelników zdumiewa szczerym i szokującym wpisem o samobójstwie. Mnie bardzo urzekł wpis pod hasłem „pamięć”, refleksje autora, trochę jakby pokoleniowe, zgrabnie ujęte i opisane. Jedne hasła zadziwią, inne zaciekawią, a jeszcze inne zachwycą, tam, gdzie mało myśli, Jastrun zachwyca słowem, a tam, gdzie mało słów, zachwyca myślą. Doskonałym uzupełnieniem alfabetu jest dobór wierszy, na szczęście Tomasz Jastrun ich nie skąpi czytelnikowi. I to jest bonus „Alfabetu polifonicznego”, bo czytanie wierszy „przy okazji” jest skuteczniejsze, czytelnik się na nich skupia, łatwiej je zapamiętuje, może nawet trochę bardziej zachwycają niż czytane w oddzielnym tomiku, bo są włożone w kontekst, co ułatwia ich rozumienie. Bawią puentą, są niespodzianką w gratisie. Wiersze raz są komentarzem rzeczy bolesnych, raz radosnych. Taki jest cały „Alfabet polifoniczny” Jastruna – anegdotyczny i bolesny zarazem. Opis hasła „akty roztargnienia” ubawił mnie do łez, szczególnie gdy opisuje wydarzenie związane z malarzem Edwardem Dwurnikiem (specjalnie nie zdradzę!), ogromnie zaciekawił portret żony Artura Sandauera, Erny Rosenstein. Tomasz Jastrun ma dar obserwacji, a jego komentarze właśnie dlatego są ciekawe, bo zauważa on to, na co niektórzy patrzą i nie widzą. Trafność uwag na temat Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej wręcz spektakularna. Autor we wstępie pisze, że wprowadza porządek w chaos wspomnień własnych, niestety czytelnik może mieć z tym problem, dla niego porządek jest niezauważalny, a nawet niepotrzebny. Co jest wspólnym mianownikiem tych wszystkich haseł? Oczywiście ich autor – Tomasz Jastrun, poprzez portrety innych ludzi, opisy zdarzeń rysuje intymny własny portret, portret artysty wrażliwego, pełnego próżności, wielkiego literackiego talentu, niezwykłej czułości i otwartości. „Alfabet polifoniczny” Tomasza Jastruna można czytać na wyrywki i regularnie, hasło po haśle, w każdym wypadku wciąga i jak każdy alfabet, czy to Kisiela, czy to Urbana, czy to Osieckiej, pozostawia wielkie poczucie niedosytu.