Pacholęciem będąc, pomnę, położyłem niewinną łapkę na publikacji Ligi Morskiej i Kolonialnej. Tytułu broszurki nie przywołam, zapamiętałem jedynie wydawcę, ale musiał on wywołać niewłaściwe skojarzenia, bo zacząłem pytać: „Tatku, czy teraz na kolonie pojadę nad morze?”. „Do ciotki, jak zawsze”, usłyszałem, a mieszkała w Kolonii Dąbrowa, gdzie jedynym „Morzem” było kolorowe czasopismo w kiosku Ruchu, czasem w nim dostępne.
Po latach, gdy już zacząłem „Morze” czytać regularnie, nie kojarzyłem jego przedwojennej proweniencji. A przecież był to sztandarowy miesięcznik miłośników dalekich lądów, kolonistów in spe, przekonanych do konieczności podbojów egzotycznych terytoriów ku chwale Najjaśniejszej. Redakcja nie chwaliła się przeszłością, zresztą w latach sześćdziesiątych przedwojenna przeszłość nie była na fali, by trzymać się morskich skojarzeń. I nawet książki Makarczyka, Lepeckiego, a nawet Fiedlera tak miały skonstruowane fabuły, że nie sposób doszukać się było gorzkiej prawdy.
A ta, jak pokazuje Grzegorz Łyś w swym opracowaniu „zamorskich przypadków II Rzeczypospolitej”, któremu nie bez racji nadał tytuł „Bzik kolonialny” – o bziku tropikalnym pisał Witkacy – nie mogła być inna. Ukonstytuowana po 123 latach zaborów Polska natychmiast zaczęła śnić o potędze: jesteśmy wielkim a niedocenionym i odpychanym narodem, dlatego „po prostu należy nam się” zadośćuczynienie. Za niewolę, za pogardę okazywaną przez świat, za regularne robienie nas w konia, niech będzie nawet pełnokrwistego. Łyś stara znaleźć uzasadnienia dla tych pretensji, ale nie przychodzi mu to łatwo – jest uczciwym dziennikarzem, fakty są jednoznaczne, ich interpretacje zależne od tego, jak traktujemy prawdę.
Ta opowieść o fantomowych terytoriach jest ogromnie ciekawa, pełna nieznanych faktów, i byłaby nawet zabawna, gdyby nie ujawniała, jak żałośnie, bezdennie głupie i naiwne było podejście Polaków do możliwości przejęcia ziem w Ameryce Południowej, Afryce, na wyspach Pacyfiku czy na niesławnym Madagaskarze. Nie potrafiliśmy dojrzeć, że państwa kolonialne – Portugalia, Hiszpania, Belgia, Holandia, Wielka Brytania, później nieco Francja, Włochy, mocarstwowo myślące Niemcy – zaczynały znacznie wcześniej, gdy nasz glob mógł rzeczywiście być nazwany „planetą białych ludzi”. Biali pozwalali sobie wtedy na wszystko, i raczej rzadko były to postępki dobre, nawet z chrześcijańskiego punktu widzenia – ludy podbijane, kolorowi poganie, nie byli ludźmi, kropka. To, co dziś nazywamy rasizmem, było wtedy zachowaniem powszechnym, propagowanym nieraz przez światłych autorów, badaczy, polityków.
Polacy od XIX co najmniej wieku badali możliwości osadnictwa w Brazylii, Peru, Kolumbii, Angoli, Liberii (z tym krajem mieliśmy nawet umowę o współpracy gospodarczej!), afrykańskich wybrzeżach, na wspomnianym wcześniej Madagaskarze, który miał być „ziemią obiecaną” polskich Żydów (antysemityzm stanowił nieszczęsne tło wielu kolonijnych koncepcji). Były to w ogromnej większości pomysły poronione, niedopracowane, nieprzemyślane, niesprawdzające się w praktyce: wybrane tereny nie nadawały się do osiedlenia ani do upraw, pozbawione połączeń komunikacyjnych, z fatalnym klimatem, narażone nieraz na niechęć, wręcz agresję „czarnuchów” czy wcześniejszych białych kolonistów z innych państw. Działania Ligi pozwalały tym niemniej rozmaitym huncwotom zarobić na szczodrobliwości państwa (dziwnie przychodzi mi na myśl wąsacz z Polskiej Fundacji Narodowej, hojnie rozdzielający fundusze na tromtadrackie przedsięwzięcia). Działacze Ligi potrafili przekonać władze, że ich strategia ma sens, a zatem wymaga wsparcia. I wsparcie owo dostawali, mimo że przeciwnikami kolonialnych projektów byli marszałek Piłsudski i minister Józef Beck, który miał stuprocentową rację, twierdząc, że kolonie zaczynały się w Polsce zaraz za Rembertowem.
Na plus Lidze Morskiej i Kolonialnej zaliczyć można obudzenie ciekawości dla geografii i historii, chęci poznania innych nacji i kontynentów. Niestety, pod hasłem „Żądamy kolonii zamorskich dla Polski”.