
Jest to opowieść o Kazachstanie w cieniu Rosji, a konkretniej tej czerwonej, bolszewickiej, komunistycznej. Od wieków ludność stepowego kraju prowadziła koczowniczy tryb życia. Grupy nomadów przemieszczały się, zakładając tymczasowe auły, czyli wspólnoty, na których czele stali bajowie – wybrani przez ogół przywódcy, rodzaj wójtów. Kazachowie hodowali owce, kozy, konie, świnie i wielbłądy. Zwierzęta te dawały pełne utrzymanie wędrownym wspólnotom, wiodącym spokojne życie w zgodzie ze swoimi zwyczajami. Nie zmieniło tego nawet podbicie kraju przez carską Rosję i uczynienie z niego kolonii. Ale do czasu. Po przejęciu władzy przez bolszewików komunizm wkroczył do kraju Kazachów. Tragedia dokonała się stopniowo. Najpierw komisarze przybywali do aułów, przyglądali się, rozmawiali z członkami społeczności plemiennych, siadali razem z bajami do posiłku. Potem wracali, tym razem z urzędowymi nakazami. Jeden z nich wyznaczał w każdej wspólnocie osobną jurtę dla przedstawiciela partii. Komisarz ten przybywał z ZSRR, osadzał się wśród mieszkańców i wygłaszał mowy agitacyjne. Niektórzy z mieszkańców dawali się na nie nabrać, na przykład ci młodsi, którym mówiono, że ich bajowie to wyzyskiwacze. W ten sposób rozbijano wspólnotę zachowującą jedność od wieków. Najgorsze dokonało się, kiedy wkroczyła kolektywizacja. Kazachom zabrano zwierzęta i umieszczano je w państwowych gospodarstwach jako dobro wspólne. Sęk w tym, że takie kołchozy istniały tylko na papierze, w praktyce były to bowiem rozpadające się budynki, niemogące pełnić jakichkolwiek użytecznych funkcji. Pozbawione szop, stajni i chlewów, zwierzęta masowo zdychały. W Kazachstanie zaczął się głód.
Jest to wymowny przykład samowyniszczającej cechy systemu komunistycznego, absurdalnej w swej destrukcyjnej roli zabierania dóbr, a następnie ich marnowania. Przestrzenie Kazachstanu były jednak ważne dla moskiewskich aparatczyków, bo urządzili na nich miejsca zsyłek dla deportowanej ludności z republik ZSRR oraz krajów podbitych. Niezdrowy klimat wydawał się znakomity dla więźniów kryminalnych i politycznych, zsyłanych masowo do prac fizycznych – razem z nimi trafiały tam również rodziny tak zwanych wrogów klasowych. W Kazachstanie powstał największy na świecie łagier, liczący sto kilometrów kwadratowych. Robotnicy przymusowi pracowali w hutach i przy różnych produkcjach. Niektórzy nie przeżywali okresu kary, ale byli i tacy, którzy po jej odbyciu pisali prośby do Moskwy, aby mogli pozostać w charakterze pracowników najemnych. Okazywało się, że gigantyczny łagier zdominował ich na tyle, że nie byli w stanie żyć poza nim. Na miejscu mieli wszystko: pracę, mieszkanie, służbę zdrowia, a nawet domy towarowe oferujące produkty, jakich nie można było kupić na zewnątrz. Dzieci i wnuki byłych więźniów chodziły do tych samych szkół co potomkowie strażników, jedni i drudzy stawali się tą samą wspólnotą, wypierającą ze świadomości niewygodne fragmenty przeszłości.
Joanna Czeczott wykonała ogrom żmudnej i siermiężnej pracy, zbierając materiały do swojej książki. W Kazachstanie spędziła kilkanaście miesięcy, docierała do ludzi pracujących w łagrze-gigancie oraz innych placówkach izolacyjnych. Skrzętnie spisywała skąpo racjonowane informacje i ruszała po następne, stopniowo tworząc obraz życia w tym pustynnym kraju w czasach panowania sowieckiego, a następnie konfrontując go z tym, co jest tam teraz. Książka została żywo napisana, autorka nie unika posługiwania się narracją pierwszoosobową, ale używa też wypowiedzi w osobie trzeciej, kiedy relacjonuje cudze losy. Ale losy te są odbiciem kazachskiej duszy, z jednej strony żyjącej w zgodzie z przyrodą i jej prawami, a z drugiej wykazującą się pasywnością w przyjmowaniu złych wyzwań od losu. Dlatego Rosjanom tak łatwo przyszło zniewolić ten naród. Autorce udała się rzecz najważniejsza: dotarła do jądra tego, co zawarła w tytule; do ciszy… nad stepem.